wtorek, 29 grudnia 2015

Wady i zalety świąt bez śniegu, czyli Boże Narodzenie 2015

Nareszcie!

Znalazło się w końcu 15 minut, aby usiąść w spokoju i napisać kilka zdań na temat tego szaleństwa, co to się ostatnio działo przez około tydzień. Mowa o świętach, przygotowaniach i związanym z nimi zamieszaniem. Wciąż jeszcze dochodzę do siebie i zastanawiam się, czy warto tak dużo robić przed świętami.

Mnie osobiście całe te przygotowania mocno zmęczyły. Na tyle, że po kolacji wigilijnej położyłam się na kanapie i padłam. Choć rodzina siedziała przy stole, wspólnie gawędziliśmy i kolędowaliśmy, było sto milionów uszek i pierogów, ja nie miałam siły z nimi biesiadować, a dodatkowo tęskniłam za Ukochanym, który rzutem na taśmę dojechał do domu na wigilię.

Całe szczęście, że w te święta nie było śniegu, bo już na drugi dzień mogłam pojechać do niego do Libiąża, bezpiecznie. Co prawda, smutno tak siedzieć przy wigilijnym stole, kiedy za oknem jesień, ale znośnie ze względu na warunki drogowe.

Zważywszy na zawrotne tempo naszego życia, nie zdążyliśmy zaplanować Sylwestra, jednak w tej kwestii mieliśmy wiele szczęścia, spontanicznie udało się dołączyć do ekipy w Gorlicach (dzięki Ani i Bartkowi), więc nie będziemy ślęczeć przed telewizorem, uf.

I jeszcze jedna ważna wiadomość. Dokonaliśmy tego, czego mojemu Tacie nie udało się od dobrych dwudziestu paru lat, choć regularnie chodził na spacery 'na górkę'. Zobaczyliśmy Tatry z Magdalenki w Malawie. Pierwszy raz tam byliśmy i już widzieliśmy Tatry!!

Aktualnie jesteśmy w Krakowie, gdzie od wczoraj pilnie pracuję nad swoją pracą licencjacką. Jest to niezwykle czasochłonne przedsięwzięcie, szkoda, że nie zaczęłam pisać wcześniej...Myślę, że każdy, kto pisał, tak kiedyś sobie myślał, więc nie dam się zwariować. Jednak, pisanie nie jest moim jedynym zajęciem tutaj, ponieważ przyjechaliśmy do starego mieszkania, żeby przeprowadzić Kamila do Raciborza, po drodze wstępując do Libiąża. Czyli jeszcze chwilkę na walizkach.

Na koniec dorzucam kilka zdjęć z ostatnich dni:





poniedziałek, 14 grudnia 2015

Przyjaźń na odległość, czyli jak nie tracić kontaktu będąc po drugiej stronie globu

Za oknem szaro, nijak, brzydko, odpychająco. U mnie w pokoju jednak jakoś tak świątecznie, piszę kartki, które jutro zamierzam wysłać, słucham Michaela Bubble'a i czas mija mi naprawdę miło. No bo w końcu robię coś dla bardzo ważnych dla mnie osób..

Jakiś czas temu pogodziłam się z tym, że nie zawsze mam dla bliskich znajomych tyle czasu, ile bym chciała. W końcu jestem zabieganą i aktywną studentką, może mi go brakować. W swoich wnioskach poszłam jeszcze dalej, zrozumiałam, że mam prawo nie mieć tego czasu i mimo wszystko utrzymywać kontakt z przyjaciółmi, którzy mieszkają zagranicą.

Moja relacja z Amber zaczęła się  niecałe cztery lata temu, dzięki portalowi couchsurfing(polecam!). Napisała do mnie przesympatyczna dziewczyna z Hiszpanii, która jest Amerykanką i pragnie odwiedzić Polskę w poszukiwaniu swoich polskich korzeni. Zgodziłam się ją przyjąć. Mieszkam z rodzicami, więc i oni zaangażowali się w ugoszczenie Amber i jej chłopaka Eduardo(dziś już męża). Polubiłyśmy się właściwie od pierwszego maila, kiedy przyjechali do Rzeszowa, wiedziałam, że to mój typ osoby, po prostu 'bratnia dusza'. 

Tak zostało do dziś, mimo że w życiu każdej z nas zmieniło się bardzo dużo, nadal dzielimy podobne zainteresowania- kochamy języki, podróże i dzieci. Bywa tak, że nie odzywamy się do siebie przez dwa miesiące, każda żyje swoim życiem, po czym zgadujemy się na Skypie, albo czatujemy na fejsbuku. Dajemy radę i wciąż jesteśmy sobie bardzo bliskie, mimo że dzielą nas tysiące kilometrów i ocean.

Z Isą i Alexem było podobnie. Przyjechali tu na erasmusa, Isa nawet chodziła ze mną na jedne zajęcia, bo studiowała pedagogikę, więc miała na naszym wydziale Metodykę. Namówiłam ją kiedyś, żeby przyszła ze znajomymi na spotkanie LEC. Od tamtej pory spotykaliśmy się regularnie, czy to w Irishu, czy innych pubach i gadaliśmy po hiszpańsku. Bardzo się polubiliśmy i też czułam, że to są osoby, z którymi naprawdę fajnie jest spędzać czas. Pod koniec ich pobytu w Polsce spotykaliśmy się kilka razy tygodniowo, nie tylko na LEC, ale tak po prostu, u nich w akademiku, u mnie w domu, jedliśmy razem obiady, oglądaliśmy Harrego Pottera.

Mieliśmy się spotkać ponownie w poprzednie wakacje, ale moje plany uległy zmianie. Jednak wiem, że na pewno w najbliższym czasie się spotkamy. Nie rozmawiamy codziennie, ani nawet co tydzień, jakkolwiek pamiętamy o sobie i jesteśmy przyjaciółmi. 

Te dwie relacje mają ze sobą wiele wspólnego, są dalekie, ale jednocześnie bardzo bliskie, za każdym razem gdy do siebie wracamy, gdy się spotykamy, widzimy na Skypie czuje się serdeczność i ogromną sympatię. Wiem jedno, Amber, Eduardo, Isa i Alex, to osoby o których pomyślę przed Świętami, wiem też, że jeszcze kiedyś się spotkamy, nie wiemy tylko gdzie i kiedy. I to też jest piękne.

A jutro z rana pasuje iść na pocztę... ;)

niedziela, 29 listopada 2015

dlaczego Kubuś Puchatek przynosi ulgę, czyli słów kilka o bajkoterapii

O tym, że książki czytać warto, wie każdy. O tym, że bajki są dla dzieci, też. Ale po co, jak, jakie bajki i kiedy czytać dzieciom okazuje się już kwestią bardziej skomplikowaną. No bo w czerwonym kapturku straszy wilk, Dżepetta połyka wieloryb, a baśnie bywają smutne...

Wybrałam się niedawno na bardzo ciekawe szkolenie, które dotyczyło bajkoterapii z elementami monodramy. Choć byłam tam jedynym chętnie chłonącym wiedzę uczestnikiem (okazało się, że nikt tam nie przyszedł z własnej woli, tylko panie zostały wydelegowane przez dyrektorów przedszkól), starałam się do samego końca mieć dobre nastawienie i brać udział we wszystkich ćwiczeniach, aby dowiedzieć się jak najwięcej. Udało się.

Zaczęłyśmy od pomysłów, skojarzeń z bajkoterapią, potem trenerka powiedziała kilka słów na temat znaczenia bajkoterapii, jej założeń, przeznaczenia. Dowiedziałam się, że bajek terapeutycznych nie należy wrzucać do 'jednego wora'. Otóż, wyróżniamy bajki:

1) relaksacyjne - nie wywołujące i nie przedstawiające skrajnych emocji, trudnych sytuacji, krótkie,       ciepłe, przyjemne
2) psychoEDUKACYJNE - których zadaniem jest kształtowanie różnych umiejętności u dziecka

a także

3) psychoTERAPEUTYCZNE - takie, których celem jest już leczenie psychiki poprzez bajki, muszą  być precyzyjnie dobrane do problemów małego człowieka, powinny przynosić poczucie ulgi,    wyzwalać w dziecku myśl 'ktoś już to przeżył i dał radę' i UWAGA! Tych bajek nie czytamy w grupie, jest to nieodpowiednie zarówno dla psychiki dziecka, które ma problem, jak również dla emocji dzieci, których obecny stan emocjonalny jest stabilny i dziecko nie ma konkretnych kłopotów emocjonalnych.

Rozmawiałyśmy również na temat przewagi jednych bajek nad innymi, i tak oto okazuje się, że wśród baśni na prowadzeniu są bracia Grimm, natomiast baśnie Andersena kompletnie się dla dzieci nie nadają, a już na pewno nie dla dzieci wrażliwych. Są ponure i smutne. Na nastrój tych utworów wpływa prawdopodobnie doświadczenie życiowe ich autora, który wychował się w ubogiej dzielnicy, w rodzinie patologicznej. W ogóle, wśród osób zajmujących się bajkoterapią, baśnie powinno czytać się dzieciom nieco starszym, których myślenie jest bardziej abstrakcyjne.

Uprzedzając Wasze pytania o to, jak w takim razie wybrać odpowiednią opowieść dla dziecka, wspomnę jeszcze o kryteriach doboru bajek. Przede wszystkim, bajka powinna być pisana z dziecięcej perspektywy, a świat w niej opisany podobny do świata dziecka. Bohater, co ciekawe, powinien być bliski emocjonalnie, ale ukazany jako odległa postać ( na przykład dla chłopca, który boi się owadów, odpowiednia będzie np. koparka, która obawia się pszczół albo komarów). W bajce terapeutycznej znajdziemy elementy magii oraz szczęśliwe zakończenie. A jak to jest z morałem? Bajki terapeutyczne nie posiadają morału, ich postacie powinny dawać wsparcie, ale nie mogą przynosić gotowego rozwiązania problemu. Jaki z tego morał? ;)




czwartek, 26 listopada 2015

Nowe życie LEC, jak ewoluuje i krótko o weekendzie

Jestem szczęśliwa, prawie w pełni. Brakuje mi tylko Kamila obok, na co dzień, ale pracujemy nad tym. Chodzi mi raczej o spełnienie hmm no właśnie...zawodowe? Poniekąd. Pokrewnie zawodowe. Odkąd prowadzę w Rzeszowie Language Exchange Club, o którym dokładniej pisałam w sierpniu, tak dobrze z nami(odpukać) jeszcze nie było chyba nigdy, a przynajmniej od dawna. Nie znajduję słów, żeby opisać jak bardzo lubię spotykać się z tymi ludźmi, jak każdy z nich jest inny i jakie relacje między nami się zawiązują.

Do zeszłego tygodnis spotykaliśmy się w Irish Pubie, ale postanowiłam wprowadzić małe urozmaicenie, więc wczoraj wybraliśmy się do Mikrofonu na karaoke, wszak śpiewać każdy może😃. Było zabawnie, miło, luźno, przyjemnie. Co ciekawe, na naszych spotkaniach pojawiają się bardzo interesujące narodowości. Wczoraj na przykład były tylko cztery osoby z Polski, poza tym był ktoś z Syrii, z Hiszpanii, Armenii, Gruzji, Ukrainy, Chorwacji, Holandii, Stanów Zjednoczonych, Iranu. Chyba nikogo nie pominęłam, mam nadzieję.

Jak ewoluujemy? Już tłumaczę. Od kilku tygodni pracujemy razem z Vanją, wolontariuszką z Chorwacji nad nowym projektem stowarzyszenia INPRO Language Café. To coś ns kształt mojego (i Karoliny😙) LEC, ale bardziej 'skażone' programem i przygotowanymi wcześniej warsztatami, ćwiczeniami. Po prostu, też będzie międzynarodowo, komunikacyjnie, ale nie w pubie, bezalkoholowo i spotkania będą 'zaplanowane', choć prowadzone wciąż zupełnie na luzie. Planowo spotykać się będziemy w środy o g.19 w Rzeszowskim Inkubatorze Kultury, w budynku Estrady Rzeszowskiej. Gorąco zachęcam wszystkich do wzięcia udziału.

Miało być krótko o weekendzie, więc wrzucam i trochę prywaty. Tym razem to ja mknęła autostradą do mojej miłości, żeby w sobotę wyskoczyć na dwa dni do Bukowiny. Od Krakowa a właściwie Libiąża mieliśmy przed sobą jakieś dwie godziny jazdy, sle te dwie godziny okazały się magiczne, ponieważ gdy tylko wjechaliśmy na teren Podhala, krajobraz zmienił się na zupełnije zimowy, biały, świąteczny, cudny! Dotarliśmy do domku po południu i od razu wybraliśmy się do term Bania, gdzie moczyliśmy się do samego wieczora. Potem skoczyliśmy na kolację do Zakopanego do bardzo fajnej karczmy (na sakwę harnasiową, której nie szło przejeść), mijając po drodze undergroundową restaurację 'Bury Miś', pod spodem zdjęcia z zewnątrz, wygląda jak chatka z bajki. I tak po krótce wyglądał nasz weekend.






środa, 11 listopada 2015

Złota polska w małopolsce

11 listopada mija mi jak co roku- tata przed telewizorem, ogląda defiladę, mama czyta książkę, każdy po prostu na swój sposób odpoczywa, nikt nie wykazuje się nadmiernym patriotyzmem.
Jak byłam mała, chodziliśmy do miasta pod pomnik Lisa Kuli i uważam, że to ważne, by przekazać taką tradycję młodemu pokoleniu(choć nie zawsze się ona przyjmie), ale teraz ta data kojarzy mi się po prostu z czasem wolnym od codziennej bieganiny.

Więc nie biegam, odpoczywam, piszę. Gwoli ścisłości, złota polska w tytule tyczy się niczego innego, jak tylko- jesieni. Żaden tam ortograf. A złotą polską poprzedniego weekendu spędziliśmy z Kamilem w Jego okolicach. Jako że skoda odpaliła, grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Uciekliśmy w sobotę z zasmogowanego Krakowa i ruszyliśmy do Libiąża. Ale nie tak od razu! W piątek poszliśmy zobaczyć najnowszego Bonda, do Kina pod Baranami, o 23:30. Full wypas akcja, ładne twarze i stroje, ale chyba byliśmy zbyt zmęczeni, żeby nam się bardzo podobało.6/10.

Tak jak już wspomniałam, gdy okazało się, że skoda rano pali, postanowiliśmy nie próżnować, już byliśmy spakowani i gotowi do drogi- planowo chcieliśmy jechać w Tatry. Niestety, nasz groupon okazał się być ważny we wszystkie dni poza właśnie ubiegłym weekendem. Pech. Postanowiliśmy więc nic nie robić do 15, potem podjechaliśmy po mojego tableta, potem na obiad, potem do Ani Kubiak i jej nowego kotka, a na sam wieczór, a właściwie już noc- do Libiąża.

Oglądnęliśmy końcówkę 'The Voice...' i poszliśmy spać. Ot, pracowity dzień. Niedziela za to była full active. Skoda znowu odpaliła. Umówiliśmy się zatem z Szymkiem, że po kościele pojedziemy do Lipowca, do XIII-wiecznego zamku. Było tak pięknie, że zaraz potem pojechaliśmy jeszcze do Wadowic- na kremówkę papieską za 3,50 i na Kocierz- hotel i karczma na górze, przepiękne, drewniane miejsce, full wypas! Małopolskie, poza Krakowem, jest jednak piękne i ma całkiem sporo do zaoferowania.

Znacie uczucie przyjemnego zmęczenia? Tak właśnie się czułam po tym weekendzie. Bardzo wypoczęta i naładowana energią na nowy tydzień, mimo iż wieczorem jedyne co byłam w stanie zrobić, to położyć się spać. Ale dzień się jeszcze nie skończył, trzeba było wrócić do Krakowa, poczekać na kierowcę z BlaBla. Który, na szczęście, sporo się spóźnił, więc mogłam jeszcze zjeść zapiekankę z okrąglaka- moją ulubioną, z prażoną cebulką.





czwartek, 5 listopada 2015

Co nas kręci i nakręca, czyli krótko o inspiracji

Kiedyś często zastanawiałam się, czy, kiedy i na ile jestem kreatywna. Odkąd zaczęłam pracować z dziećmi, wiem już, że jestem, wtedy, kiedy trzeba. Szczególnie przy tych wczesnoszkolnych. I nie ukrywam, że zawsze jest to nauka wzajemna- ja Go angielskiego, On mnie cierpliwości, pogody, prostoty. Uczy, oczywiście. Myślę, że to jest właśnie najpiękniejsze w pracy z dziećmi, a zarazem najtrudniejsze i potrafi spożytkować resztki naszej energii. 

Wracając do moich wątpliwości z przeszłości, dziś stwierdzam, że kreatywności po prostu można się nauczyć, może trzeba mieć predyspozycje, owszem, ale nie szukając i nie próbując- nie stworzymy. Tak więc, tych, którzy twierdzą, że nie mają pomysłów, odsyłam do kilku stronek, które mnie osobiście motywują do myślenia i wymyślania. 

1. Pinterest - chyba moje ulubione miejsce w sieci. Nie dość, że jest skarbnicą pomysłów na lekcje,     to w przerwie od pracy można sobie pooglądać, chyba najpiękniejsze w całym internecie, zdjęcia. To jakby pomysły, inspiracje na WSZYSTKO- lekcje, wnętrza, podróże, niespodzianki w jednym miejscu. Plusem jest to, że można sobie wszystko posegregować i potworzyć tablice z różnych dziedzin.



2. iSLCOLLECTIVE - tu znajdziecie dodatkowe materiały na lekcje, czasem na szybko można znaleźć jakieś ciekawe ćwiczenia, wystarczy wpisać w polu 'search' szukaną frazę. Dodatkowo, dzisiaj się zorientowałam, że można tam znaleźć materiały w sześciu różnych językach, łał.


3. Clever classroom - last but not least! Ostatnimi czasy mój absolutny faworyt. Każde zdjęcie, które wrzucają na fejsbuka, jest naszpikowane ciepłem i , które uczy je miłości do książek, a rodzicom podsuwa bardzo prosty sposób na spędzenie 20 minut dziennie z dzieckiem na kolanach i ulubioną bajką w ręku. Wiadomo, nie każde dziecko tyle 'usiedzi', ale stronka pokazuje, jak swoją pociechę oswajać z książkami już od pierwszych dni.


Takich stron jest wiele, trzeba tylko trochę poszukać...;)

niedziela, 1 listopada 2015

Rodzinny weekend po trudnym tygodniu

To mój pierwszy od bardzo dawna spokojny weekend. Nie twierdzę, że poprzednie były złe. Po prostu, tym razem czuję, że naprawdę odpoczęłam, choć znów byłam w wielu miejscach. Tydzień był trudny, bo od poniedziałku trzeba było stanąć na nogi po chorobowym domowym wypoczynku. Zaczęły się lekcje, zajęcia, nauka. Wszystko, koniec końców, ostatecznie zostało domknięte. Udało się zrealizować wszystkie lekcje z dzieciakami, pójść na wszystkie zajęcia, a przede wszystkim- oddać pierwsze części pracy licencjackiej.

Nie wspominałam jeszcze nic na temat mojej pracy dyplomowej. Temat już wybrany, choć nie ukrywam- wybór nie był prosty. Plan i bibliografia niby gotowe, choć jeszcze mogą ulec zmianie. Piszę o przysłowiach związanych ze słówkiem 'travel'. Tak się wyklarowało, że dziedziną, poza metodyką, która bardzo na tych studiach przypadła mi do gustu, jest językoznawstwo. Nie wiedziałam, że pochodzenie, rozwój wyrazów, zmiany semantyczne mogą być takie ciekawe.

O pracy- tyle. Co do weekendu, wczoraj postanowiliśmy z rodzicami odwiedzić groby w Łańcucie, przy okazji zabrałam mamę i tatę na spacer po parku zamkowym, a co! Potem obiad, deser i każdy zajął się w domu swoimi sprawami, było naprawdę fajnie. Dziś, jak co roku, mieliśmy do odwiedzenia wiele cmentarzy, grobów naszych dziadków, pradziadków, ciotek, wujków i kuzynów. Wstaliśmy więc wcześnie i byliśmy w trasie od godziny dziesiątej. Nawet lubię ten dzień, warto pamiętać o tych, których już z nami nie ma, teraz dostrzegam, jakie to ważne, żeby przekazywać tę tradycję kolejnym pokoleniom, ale tak chyba jest, że z wiekiem docenia się bardziej, wszystko;). A na deser zdjęcie z Mamą Bogusią, z Łańcuta.

poniedziałek, 19 października 2015

Cud miód weekend, czyli o tym, jak nie nudziliśmy się w czasie deszczu

Miód z ubiegłym weekendem, owszem, ma wiele wspólnego, ponieważ dodaję go teraz do każdej herbaty, podobnie jak imbir i cytrynę. A wszystko dlatego, że i mnie- przeziębienie rozłożyło na łopatki. Miałam bardzo senną sobotę i choć, jak co weekend, przemieszczaliśmy się międzymiastowo (Rzeszów-Kraków-Libiąż), myślałam tylko o transferze z łóżka do łóżka, w niedzielę do południa było jeszcze jako-tako, za to wieczorem nie mogłam przemówić już ani słowa. To znacznie zakłóciło moją komunikację z pasażerami z BlaBlaCar-u, ale byli bardzo wyrozumiali.

Po krótce, relacja z weekendu zdana. Teraz należałoby wspomnieć, jakie były początkowe zamierzenia na weekend, a co zdołaliśmy z Kamilem zrealizować. Od jakichś dwóch tygodni, a intensywniej- od paru dni, myśleliśmy o wypadzie w Tatry, przeglądaliśmy strony, kamerki, mapy. Jeszcze dzień przed wyjazdem prognoza była mocno niepewna, więc zdecydowaliśmy się na jakiś krótszy dystans z powrotem do domu.

Najbardziej ze wszystkich opcji odpowiadał nam Ojców, więc zebraliśmy się w południe i ruszyliśmy Skodzillą na północ(?) od Krakowa. Droga krótka, widoki piękne, klimat iście jesienny, pogoda niestety paskudna, jak tylko wysiedliśmy z auta i zaczęliśmy iść, spadł deszcz. Początkowo kropiło, ale wkrótce rozpadało się na dobre. Moja kurtka z alpinusa, bogata w wiek i doświadczenie, zaczęła przemakać. Musiałam się poratować pelerynką z kiosku za 9 zł(wciąż nie wiem, czy to mało czy dużo). Koniec końców, przeszliśmy jakieś 5 km i wróciliśmy do auta. Potem szybki obiad w ikei i spać. Potem do Libiąża. I znów spać. Ciągle chciało mi się spać.

Jak na rozchorowaną miałam dzisiaj całkiem sporo zajęć. Korepetycje oczywiście odwołałam, coby nie pozarażać dzieci, no i szybciej wyzdrowieć. Zaczęłam od wprowadzenia zmian na moim blogu. Od dziś dzięki kartom u góry, można obserwować moje konta na Instagramie i Youtube'ie- zapraszam. Poza tym, zmontowałam króciutki filmik z Ojcowa. A potem zabrałam się za pisanie planu mojej pracy licencjackiej, co poszło dość sprawnie, myślę, że gorzej będzie z bibliografią, ale obie te części są w przygotowaniu- mam nadzieję zdążyć na czas, w końcu mam jeszcze dwa tygodnie.

Oczywiście, w międzyczasie byłam u lekarza i zaczęłam bardzo intensywną miodowo-herbaciano-czosnkową terapię, włączając w to tzw. złote mleko z przepisu Pani Teresy. Dziecinnie proste: szklanka mleka+1/3 łyżeczki kurkumy- całość gotować na wolnym ogniu kilka minut, a potem przelać przez sitko i GOTOWE! Podnosi odporność i skutecznie zwalcza wszelkie kaszle, katary itp. Polecam moje domowe sposoby i życzę Wszystkim Rozchorowanym szybkiego powrotu do zdrowia!




czwartek, 15 października 2015

15 minut języka dziennie, czyli jak znaleźć czas na naukę, gdy nie ma się czasu

Każdy ma coś, czego chciałby się nauczyć, albo jakąś pasję, którą chciałby rozwijać, ale zwykle brakuje na to czasu. Czy na pewno tak jest? Postanowiłam przeprowadzić eksperyment na sobie i muszę przyznać, że wyniki są bardzo optymistyczne.

Otóż, moją pasją już od dawna są języki obce, ich nauka, nauczanie, jak nauczać, uczenie się nowych języków i nieco więcej o samych językach, czyli lingwistyka. Od dawna znam języków obcych dwa- angielski i hiszpański. O ile pierwszym władam biegle, poziom drugiego oceniłabym na średnio-zaawansowany, ale oczywiście 'dogadam się'. Ale każdy, kto zaczął się uczyć innego języka poza angielskim, zwyczajnie się wciąga, dostrzega podobieństwa między językami i chce nauczyć się kolejnych języków.

Nie inaczej jest w moim wypadku, uczyłam się chwilę francuskiego, potem rosyjskiego, potem włoskiego. Nie powiodło się, zawsze poprzestawałam na poziomie bardzo podstawowym. Dlaczego? Bo tłumaczyłam sobie, że nie mam czasu. I teraz- uwaga! W nauce języków najważniejsze jest co? SYSTEMATYCZNOŚĆ. Możesz się uczyć i 15-20 minut dziennie, nie godzinę, nie dwie, ale już 15 minut naprawdę wystarczy, byleby robić to faktycznie przynajmniej 3-4 razy w tygodniu. Wykorzystajmy pożytecznie 15 minut odpoczynku po obiedzie, rano przed wyjściem z domu, albo wieczorem, bezstresowo po pracy czy uczelni.

Od czego zacząć? Jest mnóstwo stron, internet jest cudowny, jeśli chodzi o dostępność portali do nauki języka. Ja od około tygodnia uczę się portugalskiego, korzystając tylko z Duolingo - polecam!
Można sobie ustalić tzw. daily goal, czyli ile dziennie chcemy robić, wystarczy się zarejestrować i zaczynamy się uczyć. Nic prostszego. Nawiasem mówiąc, nauka języków na tej stronce opiera się na nauce frazami- całymi sformułowaniami, słówkami użytymi w zdaniach. Moim zdaniem skuteczne. Co do programów do nauki języka, ja sama regularnie i solidnie uczyłam się tylko z serii 'Profesor'. Z angielskiego był to Profesor Henry, z hiszpańskiego Pedro. Ale dostępność jest duża- jest jeszcze bodajże język francuski, włoski, rosyjski. Więcej o Profesorach znajdziecie na stronce: http://www.jezykiobce.pl/profesor_henry.php .

Tak więc Moi Drodzy, jeśli jeszcze macie jakieś wątpliwości, czy poszerzyć swoje cv o kolejny ciekawy język, albo po prostu dla przyjemności nauczyć się paru zwrotów w języku, który zawsze chcieliście poznać, nie wahajcie się- zawsze warto. A czas naprawdę znajdzie nawet ten najbardziej zapracowany.

czwartek, 8 października 2015

Jak koniec września przyniósł dobre wiadomości i co nowego wprowadziłam do swoich lekcji

Dawno mnie tu nie było. To nic, zamierzam się spiąć i jednak w miarę regularnie podrzucać Wam coś nowego do poczytania. Wakacje już za mną, niestety, praktyki (na szczęście) też. Nie, nie dlatego, że nie lubię uczyć dzieci, uwielbiam to, ale w tym roku po prostu powtarzałam to samo, co w ubiegłym. Jedyne, co się zmieniło, to moje metody pracy i umiejętność panowania nad rozwrzeszczaną grupą dziewięciolatków. Tak, zdecydowanie mam obecnie dużo większe doświadczenie w pracy z dzieciakami i więcej sposobów na utrzymanie dyscypliny i zainteresowanie tematem.

Co do dyscypliny, w miesięczniku The Teacher pojawił się we wrześniu całkiem niezły artykuł na temat panowania nad dyscypliną oraz nt. tego, jak w łatwy sposób wprowadzić dziecku czasy z zaakcentowaniem różnicy przy osobie 3ciej liczby pojedynczej. I tak, autor artykułu proponuje osoby he/it/she (w takiej właśnie kolejności) przedstawiać dzieciom jako 'chytrych', wszak, tak fonetycznie uproszczając. po polsku przeczytamy he-it-she(chytrzy). No i już wiadomo, że 's' po czasowniku biorą chytrzy, że chytrzy to nie 'have', tylko 'has' i tak dalej...

Oprócz tego, że trochę się zaczytałam w Teacherze (zupełnie z doskoku), jako kolejne w kolejce czeka 'Storytelling with children' Adrew Wright'a- świetna pozycja o wprowadzaniu głośnego czytania przez nauczyciela podczas lekcji albo zajęć pozalekcyjnych. Bingo! W tym roku sama zaczęłam czytać dzieciom po 10-15 minut w trakcie moich zajęć z nimi i już widzę efekty. Nie dość, że dzieci coraz częściej wyłapują nieco bardziej wyszukane słownictwo (nawet siedmiolatki), to są skoncentrowane i skupione na zajęciach. Poza tym, co mam do czytania i z czego korzystam w czasie zajęć, dziś do mojej kolekcji dołączyły dwie kolejne książeczki: 'Guliver's Travels' Jonathan'a Swift'a z serii czytamy w oryginale wielkie powieści, wyd. 44.pl oraz 'Angielski w zadaniach dla przedszkolaka' Mr Twister prezentuje, wyd. EDGARD.  O ile pierwszą jestem podekscytowana, tak co do Mr'a Twister'a mam mieszane uczucia, w tych zadaniach pojawia się pisanie i czytanie wymagające pomocy nauczyciela, więc nie wiem, czy 5-ciolatek będzie w stanie je zrozumieć i rozwiązać, ale na pewno sprawdzę to wkrótce na zajęciach.

Jeśli chodzi o mój czas wolny, we wrześniu zapomniałam, że coś takiego istnieje. Dlatego też tak długo nie pojawiał się post na blogu. Koniec września przyniósł jednak bardzo pozytywne wiadomości i od początku października czas płynie mi w nieco mniej szaleńczym tempie. Jak już wspomniałam, zakończyłam praktyki w podstawówce, mój chłopak obronił tytuł magistra inżyniera (jestem bardzo dumna!), no a oprócz tego skończyłam 22 lata. Kameralnie, jak w tytule postu, ale bardzo przyjemnie. Nie mieliśmy z Kamilem niestety czasu, żeby zorganizować imprezę, poszliśmy za to na pyszne burgery, a w ubiegłą niedzielę pojechaliśmy do Energylandii. Bawiliśmy się tam o wieele lepiej niż niejeden dziesięciolatek, wyszliśmy zaraz przed zamknięciem. Dostałam też prezenty, które bardzo mi się podobają- przepiśnik(taki jak chciałam, tylko zawsze było mi szkoda na niego pieniędzy), książkę o optymiźmie (badania nad pesymizmem i bezradnością, jako głównymi przyczynami depresji) i 50 zł :d.

Poniżej zdjęcia z Energylandii (jedno z Szymciem) i foty prezentów oraz nowozakupionych książeczek dla dzieci.





poniedziałek, 21 września 2015

Jak spać, aby się wyspać plus kilka słów o 'Wychowaniu przez czytanie'

Po raz pierwszy piszę po ponad tygodniowej przerwie. No cóż, miałam bardzo dużo pracy i wszystko nagle zrobiło się 'równie ważne'. Nie było mnie w domu po 9-10 godzin dziennie, ciągle jeździłam, goniłam, uczyłam, pracowałam. Było przy tym sporo pośpiechu, stresu, no i zmęczenia. Zaczęłam być przemęczona, znów nie słyszałam budzika, śniło mi się, że po raz kolejny zaspałam na korepetycje, nie zawsze miałam czas na śniadanie, a całymi wieczorami nadrabiałam zaległości serialowe, wylegując się w salonie przed telewizorem. Gdy wychodziłam do swojego pokoju, odpalałam kompa, przeglądałam jeszcze allegro, fejsbuka, szukałam materiałów na korki, potem jeszcze ostatkiem sił czytałam 'Stardust' ze słownikiem- w telefonie- pod ręką. Gdy w sobotę, po powrocie z fotobudki, zachciało mi się płakać na widok obdartego przez zmywarkę kubka, postanowiłam coś z tym zrobić.

Wcale nie zrezygnowałam z zajęć w szkole, ani z korków. Po prostu zaczęłam rozsądniej odpoczywać, zdrowiej się odżywiać, bardzo mało czasu spędzać przy komputerze i, jak dotąd, efekty widać, naprawdę. Wszak, zdrowe jedzenie i dbanie o kulturę fizyczną, to podstawy zdrowego trybu życia, co? Teraz, gdy przychodzę do domu wieczorem, nie siadam przed komputerem, ale zakładam ciepłą bluzę, adidasy i idę się przejechać na rowerze lub pobiegać. Wczoraj ostatecznie udało mi się zasnąć bez komputera. Czytałam do poduchy 'Stardust', ale tym razem w pogotowiu był słownik papierowy. Wyobraźcie sobie, że obudziłam się pół godziny przed budzikiem, wyspana, zregenerowana. Jednak coś w tym jest.

Jeśli zatem, wieczorem nie możecie spać, odłóżcie na godzinę-dwie przed snem laptopy i smartfony, poruszajcie się trochę na świeżym powietrzu, a do poduchy, zamiast ślęczenia nad raportami/wiadomościami/allegro, polecam ulubioną książkę/gazetę i wyspanie się macie jak w banku. Za dobre rady i namówienie mnie do zmiany złych nawyków przed snem, dziękuję mojemu ukochanemu chłopakowi Kamilowi.:P

'Wychowanie przez czytanie', o dobrej książce słów kilka

Wspominałam w kilku poprzednich wpisach, że jestem zaczytana w doskonałej pozycji pedagogicznej, która nie tylko uczy, naprowadza, ale i motywuje. Swoją opinię, co do książki Ireny Koźmińskiej, podtrzymuję i pod wszystkimi poradami, tezami, podpisuję się. Zdecydowanie, jestem zwolenniczką wychowania z ograniczonym dostępem do smartfona, telewizji, czy internetu. Nic nie wprowadza tyle dobrych wartości u dziecka, co czytanie, przede wszystkim- czytanie mu na głos. Co do roli wyżej wymienionych dobrodziejstw technologicznych, one są dobre i użyteczne, sami wiemy, że nie pozbędziemy się ich zupełnie, bo one czasami naprawdę pomagają w wychowaniu, nauce, albo są źródłem dobrej, radosnej zabawy dla naszych dzieci. Jednak, jak apeluje pani Irena, nie wszystkie bajki są bajkami dla dzieci i nie wszystkie gry niosą ze sobą dobrą zabawę- często przemoc, agresję i cały wachlarz negatywnych emocji.

Możecie sobie myśleć, że nie mam prawa się na ten temat wypowiadać, bo skąd wiem, bo nie mam jeszcze własnych dzieci. Może i nie mam, ale wierzcie mi, spędzam z nimi 3/4 swojego życia, i 4/4 życia zawodowego. Wiem albo dowiaduję się, jakie metody na nie działają, jak je motywować, co może je zniechęcić. Od tego roku, po lekturze 'Wychowania..' zaczęłam każdemu z moich korkowych dzieci, czytać bajkę lub jakąś historyjkę w trakcie zajęć. Nie dość, że bardzo im się podoba, to stały się spokojniejsze, potrafią skupić więcej uwagi na zadaniach i czekają, naprawdę czekają na kolejną dawkę historii/baśni.

Zaczynając przygodę z głośnym czytaniem, zwróćmy jednak uwagę, że każda lektura nadaje się dla odpowiednio 'dojrzałego' odbiorcy. I o ile 'Plastuś' spodoba się sześciolatkowi, to dziesięciolatek 'Pana Tadeusza' może nie zrozumieć. Przed rozpoczęciem głośnego czytania swoim dzieciom, skonsultujcie swoje typy czytelnicze z tą stronką:

http://www.calapolskaczytadzieciom.pl/zlota-lista

Miłego odbioru i dobrego dnia życzę! optymisia;)

czwartek, 10 września 2015

Jak człowiek się uczy, a jak odpoczywa, czyli dlaczego nie wiemy wszystkiego i moje nowe postanowienie

Ostatnio czytałam artykuł na temat wieku, który jest zaporą dla przyswajania wiedzy. Okazuje się, że mózg sześćdziesięciolatka trenowany i stymulowany przez całe życie może działać sprawniej, niż mózg ośmiolatka spędzającego lwią część swojego życia przed telewizorem i na smartfonie. Taki wiek zatem nie istnieje. Hura!

Inna sprawa jest taka, że aby ten mózg działał tak, jak powinien, musi być poddawany bodźcom, często, lecz nie stale. 
Przypomnijmy sobie, jak to było podczas powrotu do szkoły we wrześniu, kiedy po długim odpoczynku trzeba było coś szybko policzyć albo mówić płynnie po angielsku. Pod warunkiem, że wakacji nie spędziliśmy w książkach lub w Londynie, przychodziło nam to z trudem. Byliśmy natomiast wypoczęci i jakoś w te coraz trudniejsze etapy edukacji dawaliśmy radę się wdrożyć. Oczywista oczywistość- poza stymulacją, mózg wymaga regeneracji. I to jest baaardzo ważne. 

Nie możemy działać na okrągło, bo w pewnym momencie będziemy mieć po prostu dość i nie tylko mózg, ale również nasze ciało zaczną się buntować. Jeśli jesteśmy pracusiami i mamy bardzo dużo zajęć, wydaje się, że nie ma czasu wytchnienia. Otóż, musi być. Postarajmy się w ciągu dnia znaleźć kilkuminutowe chwile, w których będziemy się szybko regenerować. Sposobów jest mnóstwo, ja znam i polecam kilka z nich:
1. Przez 3-5 minut patrz w jeden punkt nie myśląc o niczym. Pomaga zwalczyć gonitwę myśli i uwolni nas od ciągłego myślenia o tym, co dziś jeszcze trzeba zrobić- chociaż na te 3 minuty, warto.
2. Celebruj picie herbaty. Wstań 5 minut wcześniej, albo znajdź je w ciągu dnia i usiądź po prostu, zrób coś prostego, co lubisz i ciesz się tym, poświęcając temu całą swoją uwagę.
3. Nie zrywaj się rano z łóżka(łatwo powiedzieć). Zamiast ustawiać kolejną drzemkę, przetrzyj oczy, przeciągnij się i poleż jeszcze 5 minut w łóżku, zanim zaczniesz kolejny zabiegany dzień.

Mam wrażenie, że są to rady ode mnie dla mnie, sama często zapominam o tym, jak ważny jest odpoczynek, biorąc na siebie dużo obowiązków. Niestety, lepiej już raczej nie będzie, jestem po prostu takim typem osoby, której się nudzi, gdy nie podejmuje działania, ale przez ostatnie trzy lata poczyniłam postępy, nauczyłam się odpoczywać i jestem znacznie szczęśliwsza, zrobiłam więcej niż wcześniej i wiem znacznie więcej. 

Wciąż jednak nie wiem wszystkiego, co niekiedy mnie frustruje;p. Stąd mój nowy pomysł dot. nauki nowych słówek z angielskiego. Ponieważ uczę i chciałabym to robić na większą skalę również w przyszłości, pewne rzeczy znać/wiedzieć po prostu wypada. Okazuje się, że diabeł, jak to bywa, tkwi w szczegółach, i czasem sama siebie zaskakuję swoimi brakami. Z taką sytuacją miałam do czynienia rok temu, podczas moich pierwszych praktyk w szkole, gdy piątoklasiści uświadomili mi, że papużka falista po angielsku to budgie, a także wczoraj, podczas spotkania Language Exchange Meeting, gdzie zdałam sobie sprawę, jaka jestem mało dociekliwa i czego nie uczę się z własnej ciekawości. 

Samochód, jaki jest każdy widzi. I to, że po angielsku nazywa się car- wiadomo. Ale jak jest pedał gazu, schowek, lusterko wsteczne- to już rzeczy mniej oczywiste, a przecież w samochodzie też mają swoje miejsce i są równie ważne jak np. szprychy, czy kierownica w rowerze, a jednak podczas nauki je sobie odpuszczamy. Nie mogłam tego przeżyć i postanowiłam wziąć się do roboty. Myślę, że dobrym sposobem na naukę takich słówek jest obserwowanie rzeczy, których używamy na co dzień i próba opowiedzenia sobie o nich w myślach. Zwracając na to uwagę, będzie łatwiej je skojarzyć i zapamiętać. Na przykład, jadąc wspomnianym wyżej samochodem warto (oczywiście nie podczas samej jazdy, tylko przed odpaleniem) zastanowić się, jak będzie skrzynia biegów, wycieraczka, czy kierownica, których przecież wciąż używamy. To samo w kuchni, rozglądnijmy się czasem, ogarniając ją bardziej szczegółowo, pomyśleć, jak będzie okap, kran, czy zmywarka. Ja tę metodę zacznę stosować od zaraz, a Wy co o tym myślicie? Jakie są Wasze sposoby na naukę nowych nieoczywistych słówek?

Pod spodem zdjęcie samochodu z biedronkowego słownika obrazkowego i foty flag krajów Europy, których używam podczas moich zajęć z trzecioklasistami. :) Dobranoc!



sobota, 5 września 2015

Przesilenie wrześniowe, czyli jak to się zaczyna rok szkolny

Nowy rok szkolny zaczyna się z ogroomnym zapałem po fantastycznych wakacjach, częściowo przepracowanych, a częściowo wypoczynkowych. Wbrew moim wątpliwościom i obawom, tym razem udało mi się nie przepracować, co więcej, po tych wakacjach czuję się nawet wypoczęta i mam ochotę wracać do codziennych obowiązków- praktyk i korepetycji, a za niecały miesiąc- do nauki i pisania pracy licencjackiej. Do tych dwóch ostatnich jakoś mi się nie pali, choć cieszę się, że (jeśli wszystko się powiedzie) nareszcie skończę ten etap studiów. Jednocześnie, nigdy wcześniej, tak jak teraz, nie doceniałam tego okresu w życiu. Studia to dla mnie przede wszystkim duża swoboda, właściwie na każdej płaszczyźnie życia- czasu jest dużo, zajęcia zaczynają się o różnych porach, piątki są często wolne. Jeśli się trochę bardziej zainteresować możliwościami, jakie dają nam studia, to okazuje się, że jest naprawdę fajnie, Mam szczególnie na myśli działalność uczelnianą, wolontariaty- na które jeszcze jest czas, programy mobilności studenckiej (MOST/ERASMUS) praktyki zagraniczne. Nic, tylko zacząć z tego korzystać.

Tak czy siak, najpierw trzeba zacząć rok szkolny, jako przyszłego nauczyciela już zaczęło mnie to dotyczyć. W końcu, już po raz drugi zaczęłam praktyki w podstawówce, na razie hospituję, ale od czwartku zaczynam uczyć. Nie mogę się doczekać. Szkoda tylko, że będę późno kończyć i zaraz po szkole będę biegać na korki, ale to tylko miesiąc, mam nadzieję, że plan na rok akademicki będzie w miarę rozsądny i uda się wszystko pogodzić.

Póki co, każdy wolny czas przeznaczam na przygotowanie się do uczenia. Od niedawna zaczynam zwracać uwagę na anglojęzyczne pomoce naukowe w sklepach, czy księgarniach. Moim ulubionym sklepem na tego typu zakupy stała się Biedronka. Może Was to zaskoczy, ale co jakiś czas znajdziecie tam naprawdę ciekawe i pomysłowe pozycje dla dzieci, czy z angielskiego, czy inne książeczki edukacyjne, gry, karty itp. A ceny kształtują się przeważnie w przedziale 7-20 złotych. Warto!

Co do końcówki wakacji, spędziłam je w kuchni, robiąc przetwory z pomidorów, czyli sosy słodko-kwaśne, keczupy, przeciery i suszone pomidory. Przy okazji towarzyszących temu upałów wpadłam na pomysł zrobienia herbaty mrożonej. Przepis bardzo prosty, a taki napój to superpomysł na orzeźwienie w gorące dni. Wystarczy zaparzyć 200 ml zwykłej czarnej herbaty, posłodzić miodem, dolać około 750 ml wody mineralnej, wcisnąć połówkę cytryny, drugą połówkę pokroić w plasterki, dodać jeszcze kilka listków mięty i garść malin, i gotowe!

Wrzucam kilka zdjęć z tego tygodnia.


                            

niedziela, 30 sierpnia 2015

Moje miejskie wakacje w Krakowie, czyli jak zostałam zakupoholiczką

Na każdym rogu coś kusiło, a to zapachem, a to dekoracją, oryginalnością. Od czasu do czasu, szczególnie po dłuższym okresie intensywnej pracy, mam ogromną chęć wydawania pieniędzy. Choć zarzekam się, że im mniej ich roztrwonię, tym więcej wpadnie do świnki skarbonki na podróże i inne pożyteczne formy spędzania wolnego czasu, to i tak kupowanie 'pierdół' raz na jakiś czas sprawia mi bardzo dużą przyjemność. 

Tym razem przemożna chęć kupowania naszła mnie w Krakowie, podczas gdy odwiedziłam mojego chłopaka. Od rana do popołudnia on chodził do pracy, a ja szłam wtedy gdzieś na miasto, spacerowałam, jeździłam tramwajami albo samochodem i kupowałam. Nie chodziłam jednak po galeriach, bo kupowanie rzeczy łatwo dostępnych przynosi mi mało satysfakcji. Postanowiłam zatem rozejrzeć się za krakowskimi antykwariatami i szmateksami. Mission- completed. 

W każdym z miejsc udało mi się zdobyć coś ciekawego, unikatowego, a co równie ważne - po okazyjnej cenie. I tak oto stałam się posiadaczką dwóch anglojęzycznych egzemplarzy "Gwiezdnego pyłu" i "Tajemnicy Bożego Narodzenia", a także "Wierszyków domowych"(polecam dla dzieci w wieku 5-6 lat), które sprezentowałam mojemu bratankowi Aleksowi. Poza tym, kupiłam sobie do auta kasetę UB40, nie wiem w dalszym ciągu, czy moje Baleno ją odtworzy, bo nieopatrznie zostawiłam ją w Krakowie. 

Jeśli idzie o krakowskie second-handy, odkryłam swoje absolutne faworyty. Stanowczo odradzam wizytę w bigastyl(byłam sprawdziłam), ogromny moloch, a ubrania niespecjalne. W poszukiwaniu 'ekskluzywnych' używanych egzemplarzy, polecam wybrać się na ul. Krakowską na Kazimierzu i buszować tam przez pół dnia- można się ubrać na cały sezon, w rozsądnych cenach.

Pisałam w poprzednim poście o spotkaniu językowym zorganizowanym przez Language Exchange Club. Otóż, u nich praca klubu wygląda nieco inaczej niż w Rzeszowie, tam raczej nie ma spotkań grupowych, a można umówić się z kimś na indywidualne konwersacje. Kiedy byłam w Krakowie, odbyło się tylko jedno spotkanie- polsko-rosyjskie. Niestety, mimo ogromnych chęci nauczenia się i tego języka, po rosyjsku nie jestem w stanie się porozumieć, więc odpuściłam, może uda mi się pójść innym razem. Dla tych, którzy są zainteresowani, w środę w Kawiarni Stopklatka zapowiada się Czech Meeting, szkoda, że muszę być wtedy w Rzeszowie.

Jak sami widzicie, Kraków poznałam, zgodnie z zamierzeniem, od konkretnej nieco mniej turystycznej strony, ale jestem z siebie dumna, bo w niektóre z tych miejsc jeździłam samochodem, co oznacza u mnie przełamanie ogromnej bariery, nigdy wcześniej bez stresu nie jeździłam po tym mieście samochodem. 

Na koniec dodam, że aktualnie czytam "Wychowanie przez czytanie", więcej o książce napiszę innym razem, jak uda mi się dobrnąć do jej końca, ale już teraz wiem, że zgadzam się z niemal każdym słowem w niej napisanym, więc na bank będę polecać!

Pod spodem wrzucam kilka zdjęć, które udało mi się pstryknąć podczas tego szaleńczego tygodnia. Jest też jedno ze spaceru z Kamilem nad Wisłą.




poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Kilka słów o weekendzie w Żywcu i o planach na tydzień w Krakowie

W piątek skończyłam pracę na półkoloniach, na ten rok. Jak już pisałam wcześniej, czwarty turnus był fantastyczny, więc trochę mi było szkoda, że już ostatni dzień, ale cieszyłam się, że wreszcie odpocznę. W weekend planowaliśmy wyskoczyć gdzieś na śląskie, w góry albo do Zatoru. Padło na Żywiec. I super! Znów nie mieliśmy wystarczająco czasu, bo dojechaliśmy na miejsce około 15.

Wyjazd zupełnie spontaniczny, więc nie mieliśmy żadnych konkretnych planów, po drodze zadzwoniłam do browaru w Żywcu, żeby umówić się na zwiedzanie. Rzutem na taśmę załapaliśmy się na ostatnią grupę zwiedzających, na godzinę 17. W weekendy o tej porze nie zwiedzimy browaru, jedynie muzeum (w cenie lane piwo albo sok;p ). Muzeum jest interaktywne i całkiem nam się podobało, najbardziej podróż wehikułem czasu. Przenosiliśmy się do wieku XIX, do okresu międzywojennego, przez PRL, aż po czasy współczesne. Warto się tam wybrać. Bilet wstępu 25 zł, a samo zwiedzanie z przewodnikiem trwa około godziny.

Wieczorem rozpaliliśmy sobie ogniskogrilla, przy okazji dokonaliśmy degustacji wódek smakowych z Soplicy, wygrała ta z czarnej porzeczki. Rano, po pysznym śniadaniu na tarasie z widokiem na góry, udaliśmy się do Szczyrku i wiechaliśmy kolejką na Skrzyczne, a tam czekała na nas parada atrakcji! Trafiliśmy na pole rozbiegowe paralotniarzy, piękne widoki zatrzymały nas na górze około godziny. Ciekawe, czy uda nam się kiedyś spróbować tym polatać. Jak zaczęło mocniej wiać, a nam zachciało się jeść, ruszyliśmy z powrotem do Żywca, gdzie w Karczmie Żywieckiej po ponadgodzinnym oczekiwaniu, zjedliśmy zupełnie średni obiad. Ostatnio z Kamilem nie mamy szczęścia do knajp, chyba czas zacząć gotować samemu. A będzie teraz ku temu okazja, bo do piątku zostaję w Krakowie.

Planów na ten tydzień mam sporo. Szkoda tylko, że prawie żadnego nie zrealizuję dziś, bo zostałam uwięziona w mieszkaniu. Wszyscy wyszli do pracy, a Kamil zapomniał zostawić mi kluczy. Wybaczam mu, bo wychodził z mieszkania najwcześniej i mógł być zaspany. Tak więc pozostaje mi czekać do 16 i pilnować domu. Zapisałam się do krakowskiego Language Exchange Club, mam nadzieję, że w tym tygodniu uda mi się pójść na jakieś spotkanie. Chciałabym też trochę lepiej poznać Kraków, coby swobodniej się tu poruszać. W planach mam jeszcze wypad do Ikeły, bo jest tuż obok mieszkania. Może przejdę się też do przychodni, bo jestem przeziębiona. Bardzo mnie drażni kręcenie w nosie i ciągły ból gardła. Choć mam nadzieję, że domowe sposoby i wygrzewanie pomogą...

Zobaczcie fotki z mojego nowego tracer'a, wrzucam też filmik sprzed startu paralotniarzy. Wybaczcie mi datę w rogu każdego ze zdjęć, dopiero uczę się obsługi tej kamerki. ;p




środa, 19 sierpnia 2015

Language Exchange Club reaktywacja

Inicjatywa, która zrodziła się na Ukrainie i ma na celu wymianę językową poprzez mówienie/konwersacje osób, które umawiają się w barze lub w jakimkolwiek innym miejscu, żeby pogadać i podszlifować swoje umiejętności językowe, zaczęła działać również w Rzeszowie już jakiś czas temu.

Klub powstał z inicjatywy mojej przyjaciółki Karoliny Guzek i mojej w październiku 2014. Pomału, od podstaw budowałyśmy społeczność na fejsbuku, pytałyśmy jak to wygląda w innych dużych miastach w Polsce, organizowałyśmy spotkania w Irish Pub'ie, potem w K20, można było  rozmawiać po angielsku, hiszpańsku, niemiecku, czy grecku. Na wakacjach spotkania się nie odbywały, aż do dnia dzisiejszego.

Z uwagi na przybywających członków LEC na fejsbuku, postanowiłam wziąć się znów do roboty i spotkać się z tymi, co tymczasem są w Rzeszowie. Grupa dziś była niewielka, aczkolwiek mocna. Każdy mówił bardzo dobrze po angielsku i był żywo zainteresowany rozmową i spotkaniami. Z początku nie wiedzieliśmy, jak ugryźć temat tak, żeby nie było za sztywno (z większością widzieliśmy się po raz pierwszy), a jednocześnie skorzystać na tym językowo.

Ktoś zaproponował zatem grę w Taboo i był to absolutny strzał w dychę. Zabawa polegała na tym, że losowało się karteczki z hasłami (wcześniej przez nas przygotowane samodzielnie), pod hasłami (typu: car, mother, house) wypisane były cztery słowa, których nie wolno używać w trakcie opisywania hasła, a pozostali mają za zadanie odgadnąć, o jakie słowo chodzi. Łatwe i szybkie w przygotowaniu, choćby na bieżąco, a jest przy tym kupa śmiechu, no i językowo trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby przedstawić hasło w niebanalny sposób. Zobaczcie sami, jak wygląda przykładowa karta . Dorzucam foty z dzisiejszego spotkania angielskiego w Lychee.



wtorek, 18 sierpnia 2015

Bardzo młoda historia miłosna

On zapatrzony w nią jak w obraz, Ona, trzymając go za rękę, drugą wyciera Mu pot z czoła, z troski, bo pogoda iście afrykańska. Siedzą oboje i czekają, aż autokar ruszy z miejsca. Zakochani w sobie odkąd tylko się zobaczyli pierwszego dnia, nie odstępują siebie ani na krok. Gdy każde wraca do domu, wciąż o sobie myślą, nie mogąc doczekać się kolejnego dnia. 

Brzmi jak scenariusz komedii romantycznej? Nic bardziej mylnego. Bohaterowie mojego opisu mają nie po 25, lecz po 7 lat, ale miłości od nich mógłby się od nich uczyć niejeden dorosły. Oboje po powrocie do domu wyczekują z ekscytacją kolejnego dnia... półkolonii. Są naprawdę słodcy, bardzo się o siebie troszczą i pięknie do siebie zwracają. On przepuszcza ją w drzwiach, Ona nie zapomina się z nim pożegnać, gdy po południu odbiera ją mama. Planują już wspólnie zakup kafelków do łazienki, a nawet myślą o czerwonym ferrari. To wszystko, czego się do tej pory nauczyli o miłości, w taki sposób ją sobie wyobrażają i tak dużo już na jej temat zaobserwowali.

Gdy tak patrzę na naszych Małych Zakochanych, nasuwa mi się skojarzenie z filmem, który opowiada o dziecięcej miłości. Niezwykle zabawny, pełen ciepła, naturalny, momentami wręcz śmieszny film Wesa Andersona- Kochankowie z Księżyca. Akcja rozgrywa się w latach 60. ub. wieku, a jej bohaterami są nastolatkowie Sam i Suzy, którzy postanawiają uciec z domu. Zaniepokojeni rodzice, wściekły kapitan Sharp i niewytłumaczalne nieraz poczynania młodziutkiej dwójki. To wszystko zobaczycie w Kochankach... Polecam, sami zobaczcie zwiastun:

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Na dobry początek tygodnia- kompot z gruszek!

Jak ja nie lubię rano wstawać! Choćbym spała osiem godzin, nikt nigdy nie widział mnie wyspanej o godzinie siódmej. Ostatecznie, są wakacje i przez większość życia o tej porze roku budziłam się jakieś 2-3 godziny później, ale życie wychowawcy półkolonijnego nie rozpieszcza i o siódmej trzeba wstać, żeby zdążyć do pracy. Uczucie bezsensu zrywania się w środku nocy zupełnie niemal wygasa po przekroczeniu progu Akademii, gdy równie niewyspane dzieci zdają relację z wczorajszego wieczornego wypadu na fontannę multimedialną, opowiadają o swoich patyczakach albo czekają aż przejdą dąsy po kłótni z mamą przy śniadaniu. To daje lepszego kopa, niż najmocniejsza kawa, serio.

Na początku poprzedniego tygodnia jeszcze miałam wątpliwości, czy słusznie postąpiłam, biorąc na siebie dwa turnusy półkolonijne, ale teraz jestem już pewna, że to była dobra decyzja. Przyzwyczaiłam się już do wysiłku związanego z pracą z dzieciakami, co więcej- nauczyłam się z niej czerpać dużo dobrej energii. Na przykład, dziś po pracy ugotowałam pyszny kompot z gruszek, jabłek, cynamonu i goździków. W międzyczasie strzelałam z Nerfów do celu z moim bratankiem, a potem zabrałam młodego do miasta, żeby odciągnąć go od ślęczenia przy smartfonie.

Mam za sobą kolejny dzień, który upłynął jak pięć minut. Dobrze, że weekend wydawał się być dłuższy. Nie wspominałam jeszcze, że mój chłopak na co dzień mieszka w Krakowie i widujemy się nie tak często, jak byśmy chcieli, tym bardziej nauczyłam się doceniać krótkie chwile spędzane wspólnie. Niestety, najgorsza jest niedziela wieczorem, kiedy trzeba się żegnać, no i powrót do rzeczywistości w poniedziałek to przykre uczucie. Przyjemnie za to jest przez cały pozostały czas, więc suma sumarum, opłaca się ;).

Ten weekend zaczął się dla nas już w piątek wieczorem (czasem przyjeżdżamy do siebie dopiero w sobotę). Kamil przyjechał o 19, potem poszliśmy z Agatą i Pawłem do kina letniego na bardzo kiepski film. Wyszliście kiedyś z seansu w kinie? Ja też nie, aż do ubiegłego piątku. To był bardzo nieweekendowy nudny dokumentalny film, szkoda, że wcześniej nie sprawdziliśmy dokładnie, na co idziemy. Przynajmniej, jako pierwsi odważni, uruchomiliśmy lawinę, bo po pięciu minutach spotykaliśmy ludzi z kina na 3-go Maja.
W sobotę trochę odpoczęliśmy i się ponudziliśmy, za to w niedzielę pojechaliśmy na kajaki do Zwierzyńca w lubelskim. Dojechaliśmy nad Zalew Rudka o godzinie 13, a więc dość późno jak na rozpoczęcie spływu, aczkolwiek nas amatorów zmęczyło dwugodzinne wiosłowanie. Pojechaliśmy zupełnie spontanicznie, niczego wcześniej nie rezerwując. Kajaków tam jest w bród, więc zawsze coś się znajdzie. Trasy bardzo ładne, zacienione drzewami, po drodze cuda natury, konary, szuwary i wszystko co na spływie być powinno. Niestety, wody w rzece było po kostki, więc trzeba było się wspomóc na początku wiosłem, żeby w ogóle ruszyć się z miejsca. Roztocze jest naprawdę cudne i mieszkając tak blisko- grzech nie odwiedzić. Zabrakło, co prawda, czasu na pozostałe atrakcje, miejsca i krajobrazy poza Wieprzą i stawami, ale na pewno jeszcze tam wrócimy. Zobaczcie zdjęcia!
Ja jeszcze dopiję kompot i kładę się spać. Dobranoc!





niedziela, 16 sierpnia 2015

Co, jak, po co i dlaczego.

Witam serdecznie na moim pierwszym blogu. Ekscytacja założeniem miejsca, w którym wreszcie będę mogła pisać o tym, co chciałabym czasem przekazać większej grupie osób jednocześnie nie pozwalała mi spać przez ostatni tydzień. Mam nadzieję sama siebie prowadzeniem optymisi motywować do działania i pozytywnego myślenia, przekazywać Wam ciekawe porady i dzielić się swoimi pomysłami, radościami, przygodami, smutkami i nauczkami.

Trudno mi jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie, o czym będę pisać, prędzej już wiem, jak zamierzam pisać- pogodnie, ciekawie i inspirująco. Posty będą po części pamiętnikiem, ale nie tylko...

Ponieważ kształcę się nieustannie na nauczycielkę angielskiego, będę pisać o sposobach na urozmaicenie nauki języków, ale też o samych językach, które już od czasów gimnazjum są moją pasją, zwłaszcza angielski i hiszpański. Uwielbiam podróżować, ale nie uważam się za globtroterkę, dlatego nie jest to blog stricte podróżniczy, po prostu, co jakiś czas znajdziecie tu relacje z podróży- małych i dużych. Lubię też dobrze zjeść, więc jeśli już uda mi się nie przypiec tarty, możecie liczyć na smakowite zdjęcia i przepis. Pojawi się też coś o psychologii i dzieciakach. Wspominałam, że lubię żartować? Możecie zatem liczyć na zabawne anegdoty, od czasu do czasu.

Obiecuję zasilać optymisię tak często, jak tylko czas i siły na to pozwolą.  :)

Dobranoc!