czwartek, 20 października 2016

It's been a while, czyli ledwie się wyrabiam w trybie fast

Leje jak z cebra, ociążale zbieram się na wf, raczej zdążę. Dzień mam ogólnie udany, bo wstałam o siódmej, choć nie przywykłam do tak wczesnych pobudek z własnej woli. Ale udało się, od rana zrobiłam sporo- przygotowałam korki, wycięłam kilka lekcji do Helen i zjadłam nawet śniadanie. No więc, wchodzę zadowolona do szatni i zaczyna się... rozmowa na temat podręcznika i legitymacji. Myślę sobie to wulgarne słowo na k. Na śmierć zapomniałam! Myśl o porannym wstaniu z łóżka i duma przepełniły mnie tak, że nie pamiętałam już o niczym więcej. Cała ja. Na szczęście nie byłam jedyna. Co więcej, gdy mój anioł stróż Paulinka na drugi dzień ubłagała panią w dziekanacie, by podbiła nam dwóm legitymacje i obiecała odebrać je za godzinę, znów o tym zapomniałyśmy. Dobrze, że udało nam się je jakoś odzyskać na drugi dzień, bo był to piątek i wieczorem jechałam autobusem do Krakowa, więc była mi potrzebna. Książek nie mamy w dalszym ciągu, więc tłumaczymy się jakoś, że zabrakło ich dla nas na kiermaszu. Cóż, jeszcze przechodzi, w końcu jest dopiero początek roku akademickiego.

I tak się prześlizguję przez różne 'sprawy' od początku miesiąca. Cóż, połączenie dziennego studiowania i pracy w szkole językowej dla małych dzieci, przygotowanie się do lekcji dla nich tak, żeby być z siebie zadowolonym, ogarnianie korków i lekarzy- wszak krtań odzywa się średnio raz w miesiącu, nie jest prostą sprawą. Ale udaje się, z niezłym rezultatem. Z pracy jestem bardzo zadowolona, z dzieciakami lubimy się z wzajemnością. Co prawda, uczenie trzy-, cztero-, pięcio- i sześciolatków pochłania ogromne ilości energii, ale jest najbardziej wdzięcznym zajęciem, jakiego się kiedykolwiek podejmowałam. Jest cudnie, gdy przez godzinę wygłupiasz się, śpiewasz, robisz durne miny, mówisz do dzieci po angielsku, choć część z nich może jeszcze niewiele rozumie, wychodzisz z sali i ledwo łapiesz oddech, ale dzieci są podekscytowane, bo na przykład jadły dziś marchewkę, albo ubierały kapelusz czarownicy.

Jeśli chodzi o życie poza uczelnią i pracą, niewiele czasu mi na to zostaje. Ale oczywiście dbam o to, by choć trochę zadbać o siebie i swoje relacje z innymi, choć na spotkania przy piwie mam tak mało czasu, jak jeszcze chyba nigdy. Z trudem udało mi się wczoraj wyskoczyć na integrację mojej grupy magisterskiej. Iii coś mi się wydaje, że był to jeden z tych wypadów, kiedy miałam iść na jedno piwo i faktycznie skończyło się na jednym. Tak, o 23 byłam w domu. Cóż, być może wkrótce nauczę się zaginać czasoprzestrzeń i mieć czas na wszystko, choć wątpię. Grunt, że znajduję kilka chwil na poczytanie do poduchy, a to mnie zawsze bardzo cieszyło i nadal cieszy. W związku z tym, wkrótce pojawi się na blogu recenzja nt. książki 'Żyć w rodzinie i przetrwać', ale nie jestem w stanie określić się kiedy.

W związku z zapracowaniem, przemęczeniem i notorycznym zapominalstwem, marzy mi się spa, albo chatka w bieszczadach, albo cały dzień w łóżku z książką. Mam nadzieję, że już niedługo odpocznę i życzę tego z całego serca wszystkim zmęczonym i zapracowanym. Do następnego!


niedziela, 4 września 2016

Powrót na Roztocze, czyli weekend w wersji slow

Ale tam jest pięknie! Wszystko zachwyca, w tym miejscu nie znajdziecie absolutnie niczego, co zaburza naturalny rytm życia. Na Roztoczu przyroda wiedzie prym i nie ma konkurencji, bo jest po prostu BOSKA. Rok temu pojechaliśmy do Zwierzyńca na kajaki i zakochaliśmy się w tym miejscu. Tym razem, przy okazji szkolenia w Lublinie, postanowiliśmy wrócić. Choć Kamil zarzekał się, że on woli góry, że tam płasko i nic nie ma, sam zaproponował, żeby zostać na weekend na Roztoczu. Po tym weekendzie czuję się jak nowo narodzona i z bólem serca wracam do codzienności. Nie dość, że tam pięknie, to na dodatek tanio. Nocleg można znaleźć za 30 zł, wypożyczyć rower za 25 zł na cały dzień! Za darmo podziwiać można przepiękną przyrodę rozpościerającą się z obu stron ścieżki rowerowej, są koty, psy, owce i koniki polskie! Zjeść też można pysznie i za rozsądne pieniądze w karczmie nad Szumem, nieopodal kapliczki św. Stanisława, w której mieszkają... nietoperze! Tak, tak, można ich posłuchać. A na odważnych (albo po prostu odpowiednio ubranych) czeka jeszcze jedna atrakcja- tama bobrów, my nie dotarliśmy, ale na pewno wrócimy, w końcu to tylko 116 km od domu, czyli jeszcze bliżej niż bieszczady! Cała trasa ma około 35-40 km, ale jest płasko, nietrudno i te widoki zapierają dech w piersiach... Zobaczcie sami!









wtorek, 9 sierpnia 2016

Pyszności z Karczmy Łemkowskiej i niezły wycisk na drugi dzień czyli o podjeździe na Jaworzynę

W Krynicy ostatni raz byłam w pierwszej klasie liceum na pamiętnej wycieczce szkolnej, po której wychowawczyni nie chciała nas zabrać już nigdzie, a z tejże wycieczki zapamiętałam tylko nasz ośrodek i skacowany autobus dnia drugiego. Zatem do Krynicy należało wrócić, tymbardziej, że byliśmy tam na chwilę również w Sylwestra 2015/16. 

Pogoda tym razem była nieszczególnie wakacyjna, ale idealna do całodziennego spania i jedzenia. To mi akurat pasowało. Ale żeby jakkolwiek skorzystać z miejscowych atrakcji i nie przespać wyjazdu, poszliśmy na kolację do Karczmy Łemkowskiej, położonej tuż obok domku, w którym mieszkaliśmy. Wystrój świetny, przypominał starą wiejską chatę, na podłodze klepisko, w jednej z sal- pobielany piec. Zobaczcie sami, jaki klimat!


Ale piec, stare pianino i owcza skóra to nie wszystko! Jedzenie też było przepyszne, ja postawiłam na kwaśnicę z pierogami z mięsem(które się stały moim daniem przewodnim na tym wyjeździe) i opalanoka, czyli placka ziemniaczanego z zapiekanym oscypkiem, boczkiem i szynką. Palce lizać!



Drugiego dnia, z uwagi na piękną pogodę no i wyrzuty sumienia po obżarstwie, wybraliśmy się na rower. Początkowo mieliśmy pojeździć po okolicy, bo to przecież dopiero moja trzecia poważniejsza wycieczka rowerowa. Nic z tego, skoro już jesteśmy z Krynicy, czemu by nie wyjechać na Jaworzynę? Mimo licznych niedogodności i moich skarg po drodze, koniec końców wyjechałam na tę górę, a satysfakcja była nie do opisania. Zjazd też do łatwych nie należał, trzeba było trzymać balans, żeby nie podjechać na kamieniach, ale z nielicznymi przerwami, udało się.



czwartek, 4 sierpnia 2016

Hej ho, hej ho! Do lasu by się jechało. Na początek Przylasek.

Rustykalny klimat, osobliwe gęsi i kury po drodze, drewniane domki i błękitne ukwiecone kapliczki z Maryjką. Poza tym wszystkim, kilka przewyższeń, ponad trzydzieści stopni w cieniu, na asfalcie słońce parzy, ale my się nie poddajemy. W końcu jesteśmy mocno zdeterminowani i mamy zapasy wody przy sobie, a pić chce się bardzo. Czas na moją pierwszą 'dłuższą' wycieczkę rowerową!


Trasę zaplanował Kamil, licząc, że będę w stanie przejechać około 30 km. Świetnie oszacował moje możliwości, z umiarkowanym zmęczeniem dojechaliśmy do kapliczki i studni w Przylasku(poniżej zdjęcia). Przy tej magicznej kapliczce o godz. 15:00 odbywa się w niedzielę msza z poświęceniem rowerzystów, my przyjechaliśmy o 13:15(tak dobrze mi szło), więc zostaniemy innym razem. Dwa tygodnie temu dokładnie tyle- 30 km- pokonałam, z wielkim wysiłkiem. Tym razem wysiłku było również co nie miara, jednak moja forma widocznie się poprawiła, co tym bardziej motywuje do dalszego działania. Jako, że mój narzeczony na rowerze zwykł przebywać dużo dłuższe trasy niż ja, po dużo bardziej górzystych terenach, postanowił mnie swoją pasją zarazić. Z pozytywnym rezultatem, naprawdę mi się spodobało. A że dodatkowo zaczęłam ćwiczyć siłowo, mam dużo więcej energii i... siły! Jestem z siebie naprawdę dumna. Wielu z Was uzna pewnie wynik 30 kilometrów za łatwiznę. Dla mnie to było duże osiągnięcie i przekroczenie pewnej granicy, poczułam, że naprawdę mogę przejechać spory kawał rowerem, nie dusząc się po drodze ze zmęczenia.


Rower stał się zatem dla mnie świetną zajawką na wakacje. To naprawdę super sprawa, a gdy dodatkowo czuje się wzrost kondycji, czuje się i motywację. Już nie mogę się doczekać weekendu. Wybieramy się do Krynicy i tam też planujemy wybrać się na trasę. Rower, dodatkowo, stał się dla nas sposobem na złapanie oddechu po całym tygodniu pracy. Mimo że w trasie człowiek też się męczy, to i relaksuje, a tego już nam nikt nie zabierze.  Także, wskakujemy jutro w baleno i pędzimy do Krynicy, a potem przesiadka na rower i, kto wie, może uda się dołożyć 10 km do mojego osobistego rekordu?

Poniżej wrzucam zdjęcie trasy, którą jechaliśmy.



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Nasz tydzień w Andaluzji, czyli o tym, ile jeszcze przed nami...


Nareszcie udało mi się zgrać zdjęcia z telefonu, więc mogłam zabrać się za pisanie posta, który jest dla mnie niezwykle ważny, ponieważ opowiada o ekscytującej podróży do serca Andaluzji, czyli najbardziej hiszpańskiej wspólnoty autonomicznej, jaką do tej pory dane mi było zobaczyć na własne oczy. Podróż ta była dla mnie tym bardziej ważna, że zawsze marzyłam o tym, by być choć przez kilka dni na południu Hiszpanii. W tym roku ziściło się jedno z moich marzeń.

Planowanie całej podróży zaczęliśmy w maju, choć tak naprawdę była ona bardzo spontaniczna. Zarezerwowaliśmy bilety, miesiąc później zaczęliśmy oglądać hostele, ale za szukanie konkretnych miejsc, które chcemy zobaczyć i zwiedzić zabraliśmy się dopiero na tydzień przed wyjazdem. Szkoda, że nie wcześniej, choć i tak nie starczyłoby nam czasu, aby skorzystać ze wszystkich atrakcji, na przykład takich jak El Caminito del Rey(kiedyś wrócimy!).

Czas napisać o tym, co w takim razie udało nam się zrealizować, a mamy się czym pochwalić. Lądowaliśmy w Maladze w poniedziałek rano, więc mieliśmy jeszcze cały dzień, żeby poznać okolicę. Poszliśmy zatem przez port nad morze, pod słynny napis Malagueta, mijając po drodze Centre Pompidou (w którym mieści się muzeum sztuki współczesnej)- w środku nie byliśmy, ale z zewnątrz wygląda ciekawie. Pierwszy dzień spędziliśmy raczej miejsko, zahaczając wieczorem o El Pimpi- najsłynniejszą w mieście restaurację i piwniczkę winną. Poza tym, byliśmy na najsłynniejszym w Maladze targu, którego wejście zdobi bardzo ładny witraż.



Na drugi dzień rano jechaliśmy do Sewilli, żeby spędzić trzy dni z Amber, Edim i Maią, przyjaciółmi, którzy przylecieli do rodziny ze Stanów, a których nie widziałam już od czterech lat. Cóż to za piękne miasto ta Sewilla! Choć temperatura nie odpuszczała, dzielnie przemierzaliśmy zakamarki magicznych i wąskich uliczek stolicy Andaluzji. Dawaliśmy radę, po części dzięki determinacji, a częściowo dzięki tinto de verano- naszemu ulubionemu napojowi, który w prosty sposób można przyrządzić ze słodkiego wina i fanty. Pycha! Co więcej, udało mi się wejść do środka Alcazaru, pałacu królewskiego z początku XI wieku, będącego spuścizną kultury arabskiej, w którym nagrywano, uwaga, Grę o Tron!


W naszej podróży sporą rolę odegrali również rodzice Ediego, wraz z którymi pojechaliśmy do Huelvy i kąpaliśmy się w oceanie! Po raz pierwszy w życiu, to było coś wielkiego. Nie obyło się bez przygód i wizyty w punkcie ratowniczym, ale paluch żyje i już nie boli.
Po drodze z plaży wstąpiliśmy do El Rocio- miejsca, do którego w maju zjeżdża się ponad milion pielgrzymów z całej Hiszpanii, którzy przy akompaniamencie flamenco, popijając zimne piwo, z radością czczą Jezusa Chrystusa. W okolicy można też spotkać dzikie konie, które choć dzikie, mają swych właścicieli i raz w roku odbywa się aukcja tychże grzywaczy. A co ciekawe, przy promenadzie obok sanktuarium wybudowano pomnik naszemu Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II!



Po powrocie do Malagi byliśmy nieco zmęczeni i zrezygnowani. Upał nas mocno umęczył, ja ledwie wyzdrowiałam, a Kamila zaczynała 'rozbierać' choroba. Nie było lekko, ale nie poddawaliśmy się i postanowiliśmy sobie umilić ostatnie trzy dni wyjazdu. W naszym hosteliku, choć brudno, informacji o okolicy i przewodników było pod dostatkiem. Wobec tego, dwa kolejne dni spędziliśmy na pięknych plażach. Jedna była w Torremolinos, a druga w Los Alamos. Do obu miejsc dojazd był krótki(około 15 minut) i bardzo prosty, wystarczyło wsiąść w pociąg krótkodystansowy i wysiąść na jednej ze stacji, które nazywały się tak jak plaże. Odpoczęliśmy i poskakaliśmy po falach!

Ostatni pełny dzień wyjazdu spędziliśmy w miejscowości o nazwie trudnej do odmiany Nerja, która jest białym, typowo andaluzyjskim miasteczkiem, położonym w otoczeniu innych urokliwych pobielanych miejscowości. To właśnie tam znajduje się Balkon Europy, wtapiający się w błękit Morza Śródziemnego. Nazwa ta została nadana miejscu przez króla Alfonsa XII. Mówi się, że podczas kontroli uszkodzeń po trzęsieniu ziemi w 1885 roku, król zachwyciwszy się widokiem z tego miejsca, wykrzyknął: "To jest balkon Europy!".



Czego nie udało nam się zobaczyć? Wspomnianego wyżej El Caminito del Rey, nie byliśmy również w Granadzie. Z uwagi na oszczędność czasu i dobrą pogodę, nie zwiedziliśmy muzeum Picassa w Maladze. I jeszcze wielu wielu innych miejsc, do których kiedyś chcielibyśmy powrócić. Czy wrócimy kiedyś do Andaluzji? Pewnie tak, choć na razie mamy wiele innych planów. W końcu tyle jeszcze przed nami...

wtorek, 19 lipca 2016

Mam i ja, czyli długa droga do licencjata

Mijają cztery lata, odkąd przestraszona, zupełnie nieświadoma tego, co mnie czeka, jechałam ośmiogodzinnym pociągiem do Wrocławia, żeby złożyć dokumenty na studia, na które się dostałam bez najmniejszego problemu. Papiery można było dosłać pocztą, ale ja wolałam pojechać osobiście, dla pewności, że dotrą, że są właściwe. Przy okazji poznałam wtedy kawał miasta, w którym w październiku tego samego roku zamieszkałam. Na krótko.

Choć od drugiej klasy liceum bardzo chciałam studiować iberystykę, nie żałuję swojego powrotu. Zaraz po powrocie podjęłam kompletnie nieodpowiednie dla siebie studia, w tym czasie dostałam masę wsparcia od Pauliny, z którą do dziś chodzę do przystani. Dzięki tym studiom poznałam Ilonę i Gabę, z którymi spotykam się do dziś i które zawsze podnosiły mnie na duchu, gdy tego w tamtym okresie bardzo potrzebowałam. Również na tych nieodpowiednich studiach tańczyłam taniec ludowy, gdzie także poznałam fantastycznych ludzi i był to również fajny epizod w moim życiu.

Studiując właśnie na polibudzie, zapisując się do jeszcze bardziej nieopowiedniej dla mnie organizacji, poznałam Karolinę, która stała się dla mnie siostrą, której jestem wdzięczna za to, że się odważyłam zrealizować swoje plany na życie, to z nią wybrałam się w podróż autostopem do kraju, w którym obowiązuje ruch lewostronny, razem z nią pracowałam w lecie w hostelu i piłam wino od pana Milana nad Vltavą, dzięki niej przewartościowałam swoje życie i skupiłam na sobie i swoich potrzebach.

I wtedy zaczęłam filologię angielską na Uniwersytecie w Rzeszowie, gdzie nigdy w życiu nie chciałam studiować. Trochę kręciłam nosem, ale postanowiłam dać temu kierunkowi szansę. Nie sądziłam, że będzie mi tu tak dobrze. Byłam starsza i bardziej doświadczona od moich rówieśników z roku, co dało mi duże poczucie bezpieczeństwa i dzięki temu czułam się pewniej niż rok wcześniej. Wiedziałam już 'z czym to się je', więc nie dawałam się zwariować absurdom pojawiającym się po drodze.

Miałam już wtedy samochód, więc mogłam sobie pozwolić na większą liczbę korków, okazało się, że jestem w tym dobra i dzieci naprawdę chcą się ze mną uczyć. Na uczelni szło mi naprawdę bardzo dobrze, nauczyciele akademiccy okazali się bardzo błyskotliwi i życzliwi dla studentów. Atmosfera na ćwiczeniach była jak w liceum, kontakt z wykładowcami super, w porównaniu do polibudy. Było naprawdę miło. Co więcej, okazało się, że jestem dobra z metodyki, a więc dzieci miały rację- faktycznie umiem nauczyć. A na drugim roku zaczęły się przedmioty językoznawcze, które też dobrze rozumiałam, a nawet polubiłam. W końcu z językoznawstwa napisałam pracę licencjacką, którą obroniłam na piątkę.

Po pierwszych imprezach na roku, wyklarowały się ekipy i zaczęliśmy się 'trzymać ze sobą'. I tak poznałam Magdę i Martę. Dziewczyny, z którymi do końca trzymałam sztamę i z którymi często spotykałam się także po zajęciach. Inną historią jest moja znajomość z Anią. To jest dziewczyna, która przyszła do nas na drugi semestr. Kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam, że się zakumplujemy. Spokojna, ładna i mądra blondynka, która tak jak ja była na swoich trzecich studiach, też całe życie mieszkała w Rzeszowie, a na dodatek była w moim wieku, czad. Wspólnych tematów nie brakowało. Choć dziś mieszkamy chwilowo w różnych miejscach, nadal ze sobą trzymamy i mamy się dobrze.

Po tych kilku latach, w których nieraz trudno mi było się odnaleźć, jestem wdzięczna losowi, że te wszystkie osoby pojawiły się w odpowiednim czasie na mojej drodze, bez nich byłabym zupełnie inną osobą. Teraz jestem bardzo szczęśliwa, realizuję się na kilku płaszczyznach i rozwijam swoje pasje. Ostatnio byłam w Hiszpanii, bo nadal bardzo lubię ten kraj i tę kulturę, wciąż też mówię po hiszpańsku. Co zabawne, mój narzeczony jest inżynierem w hiszpańskiej firmie, więc nie uwolnię się od tego języka tak prędko. Co więcej, pod koniec roku dostałam pracę w jednej ze szkół językowych, a więc czeka mnie w sierpniu bardzo ciekawy kurs metody Helen Doron.

Myślę, że dopiero gdy złapiesz dystans, jesteś w stanie dostrzec, że gdy los zabiera coś dobrego, to po to, żeby nam dać coś jeszcze lepszego. To mega przyjemne czerpać szczęście z małych rzeczy, ale trzeba się nauczyć je najpierw zauważać. Choć miewam czasem gorsze dni, czy nawet miesiące, wiem, że los obsypał mnie złotem, a każdy kryzys pojawia się po to, żeby się rozwijać. To były dobre cztery lata!

czwartek, 23 czerwca 2016

W drodze do Santiago...

Sporo czasu mnie tu nie było, nie pisałam, bo albo brakowało czasu, albo weny. Działo się zresztą tak dużo, że nie wiedziałam, o czym chętniej napiszę. Byliśmy na Węgrzech, ja zakończyłam sesję i dostałam pracę, ale to wszystko mało fascynująze. Z perspektywy ważniejsze było dla mnie coś innego i zdziwię Was, ale napiszę o wycieczce rowerowej, na którą wybraliśmy się z Kamilem w poprzedni weekend.

Nie wiem, czy wierzycie, że jakaś Siła Sprawcza zsyła nam na drogę pewne znaki, ale ja jestem o tym przekonana. Moim zdaniem nic nie dzieje się bez powodu. Również zupełnie nieprzypadkowo pojawiła się na naszej wycieczce po okolicy kapliczka. Trochę pobłądziliśmy, choć byliśmy tylko w Malawie. Szukaliśmy zatem drogi powrotnej do domu, aż tu nagle(jak zawsze w Koniu Rafle) po prawej stronie drogi pojawiła się kapliczka, początkowo mieliśmy ją minąć, ale była szczególna. Większa, niż typowe, przydrożne z Maryją, prosta otoczona dokoła drzewami i nienachalna.

Podjechaliśmy do niej, bo pomyśleliśmy, że gdzieś obok niej znajdziemy drogowskazy na właściwe szlaki rowerowe. To co zobaczyliśmy przeszło jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Przed nami stanęła tablica, na której znajdowały się dwie mapy- Polski i Europy, a na nich wytyczone szlaki do samego Santiago de Compostela! Prowadzące dokładnie przez punkt, w którym się znajdowaliśmy. Nic specjalnego, pomyślicie. Owszem, też by nas to tak nie ujęło, gdyby nie fakt, że całą drogę spędziliśmy na rozmowie o tym, żeby się w końcu zorganizować i przejść lub przejechać rowerem drogę św. Jakuba. Zobaczcie zdjęcia, to był naprawdę piękny dzień.




środa, 4 maja 2016

Zamiast Lwowa - Krosno i Odrzykoń. Back to '99 z młodszym pokoleniem!

Choroba w majówkę to przykra sprawa, ale do przeżycia, jeśli wymyśli się na poczekaniu jakiś plan be. Nam się poszczęściło i zaświtał nam w głowach pewien pomysł. Choć początkowo chcieliśmy jechać do Lwowa, musieliśmy pogodzić się z faktem, że tegoroczną majówkę spędzimy "rodzinnie" w Krośnie, zahaczając przejazdem o Odrzykoń! Właściwie, aktywny wypoczynek rozpoczęliśmy już 2 maja, inaugurując tym samym sezon rowerowy, ale konkretna wycieczka odbyła się dopiero we wtorek 3 maja. Jak stwierdził Aleks, miało być balonowisko, było lotnisko. No nic, musimy wrócić za rok na konkurencje balonowe. Tak czy siak, wyjazd był ogólnie bardzo udany i świetnie się bawiliśmy- Aleks, Paulina, Kamil i ja. Zobaczcie sami w krótkiej relacji!


czwartek, 14 kwietnia 2016

"Super triki mnemotechniki", czyli o metodzie bezbolesnego wkuwania

Nie od dziś wiadomo, że języka najlepiej uczy się wielozmysłowo, jednocześnie widząc, słysząc, dotykając i smakując. Nie każde słówko i nie każdą konstrukcję gramatyczną da się poczuć lub posmakować (chyba że prowadzimy lekcję o owocach, to można zaserwować coś ekstra;)), ale zupełnie kreatywnie można coś zobaczyć i zapamiętać, wtedy nazywa się to mnemotechniką.

Większości uczących i uczonych doskonale znane są flashcardy i fiszki. Tak, tak, okazuje się, że to dwie różne rzeczy. Jak przekonuje pani Edyta Madej, prowadząca szkolenia nt. mnemotechniki, flashcard'y mają z jednej strony wyłącznie obrazek, a z drugiej napis, natomiast fiszki są opisane z obu stron- awers zawiera np. słówko polskie i ewentualnie obrazek pomocniczy, natomiast rewers- słówko przetłumaczone na j. angielski. Ot, cała różnica.


Trzeba nam wiedzieć, że popularne fiszki i flashcard'y to jedynie foot of the mountain różnych technik zapamiętywania. Są jeszcze inne sposoby na naukę słówek/gramatyki w sposób mniej oklepany. Wypróbujcie koniecznie literoobrazy- słówko, które jest jednocześnie prostym rysunkiem, przedstawiającym to, co kojarzy nam się z danym słówkiem. Pod spodem wrzucam kapitalne pomysły na literoobrazy, zaczerpnięte ze stronki drawidea:

Jest jeszcze jeden supertrik, który okazuje się bardzo pomocny, gdy wyłączymy logikę, a jednocześnie uruchomimy poczucie humoru. Chodzi o Metodę Słów Zastępczych. MSZ ma na celu zastąpienie słówka angielskiego(lub poch. z innego języka) słówkiem polskim i przypisanie mu jakiejś funkcji w wyobraźni. Ciekawym przykładem zastosowania metody jest hiszpańskiego 'regalo' oznaczającego 'prezent', Tu działa wyłącznie wyobraźnia.

Zamknij oczy. Wyobraź sobie regał. Jest masywny, drewniany... Wyciąga do Ciebie obie ręce, a w nich trzyma prezent, który jest dla Ciebie. Mówi przy tym: regalo, regalo, regalo...

Co to jest regalo? Nie regał, lecz prezent. Regał miał nam jedynie pomóc dojść do znaczenia słówka.

Gorąco zachęcam do stosowania powyższych metod w nauczaniu, one rozładowują napięcie związane z koniecznością wkuwania kolejnych słówek- szczególnie u najmłodszych, a u nieco starszych uczniów pozwolą beztrosko się powygłupiać, przy jednoczesnym zapamiętywaniu, które dzięki zabawie z wyobraźnią, będzie bezbolesne.

środa, 6 kwietnia 2016

Hokus krokus, czyli o weekendzie inspirowanym szczęściem

Dziś będzie krótko i zwięźle. Wstawiam za to dużo zdjęć, więc let them speak... 

Po krótce, oddałam drugi rozdział pracy, co zrzuciło z moich ramion sto kilo zmartwień, sami rozumiecie, potem spakowałam bluzę, ręcznik i szczoteczkę, założyłam na nogi trekkingi, po drodze podrzuciłam bibliografię pracy na URz i potem rura na autostradę!

Weekend był cudowny, zobaczcie sami. Część pochodzi z Pienin, reszta z Tatr.

Choć zdjęcia z krokusami sugerowałyby, że byliśmy w Dolinie Chochołowskiej, to niestety, nie wchodziliśmy tam, ponieważ kolejkę po bilety uznaliśmy za zbyt czasochłonną i pojechaliśmy w bardziej undergroundowe(hehe) miejsce, na najwyżej położoną w Polsce wieś! To był strzał w dziesiątkę, podobnie jak kasza dzień wcześniej w restauracji Dobra Kasza Nasza- prosta, sycąca niedroga i przepyszna.
Reasumując, było wszystko: piękne widoki, pogoda, pyszne jedzenie, rudy kotek, no i my! :)














poniedziałek, 14 marca 2016

Zblendowane smuty, czyli odwiedziny w Kociej Kawiarni Kociarni

Umówiliśmy się w Krakowie, jak zwykle, gdy nie jadę do Kamila samochodem. Oboje mieliśmy ochotę napić się kawy, ale zetknięcie z krakowskimi przydworcowymi cenami i zatłoczonymi lokalami odwiodło mnie od pomysłu spędzenia kolejnej godziny w Galerii Krakowskiej. Skoro już jesteśmy w Krakowie i tak rzadko mamy czas tylko dla siebie, pójdziemy do Rynku albo na Kazimierz. Zdecydowaliśmy się na cafe color, w którym widzieliśmy się po raz pierwszy, ale po drodze Kamil wspomniał, że jest gdzieś w Krakowie kawiarnia, w której mieszkają koty.

Jako zagorzała(hehe) fanka kotów i radia czwórki, od razu skojarzyłam, że musi być to coś na kształt warszawskiego miau cafe, o którym kilka miesięcy temu na antenie przeprowadzano wywiad z pomysłodawczynią. Przepadłam. Musiałam tam jechać jeszcze tego samego wieczoru. I nie żałowaliśmy.

Kawiarnia jest niepozorna, zaraz za wejściem do lokalu znajduje się "lada" wypełniona po brzegi słodkościami, kawy, herbaty i temu podobne. Ale na to w ogóle nie zwraca się uwagi w pierwszej chwili, bo na lewo od wejścia są drzwi. Drzwi do szafy! Aaaa, jak w Narni. Przechodzi się przez jedne, potem drugie i już jesteśmy w kocim królestwie. Fajnie! Naprawdę, jest bardzo czysto, cicho i spokojnie. Kotów jest tam kilka, wszystkie znalazły swój dom właśnie w Kociarni po różnych przejściach. Są piękne, czyste i zadbane. 

Poza tym, że można się z nimi pobawić, oczywiście przestrzegając kociego regulaminu, nie budząc mruczków i nie świecąc im lampą po oczach, można też napić się pysznej kawy lub herbaty i zjeść ciacho. No a poza tym wszystkim, można zgarnąć wizytówkę do kociej mamy, która tymczasowo zajmuje się bezdomnymi miauczkami lub do zwierzęcego psychologa. Można też wspomóc kotki bez domu, kupując cegiełkę w postaci breloczka. Fajne miejsce!