poniedziałek, 24 lipca 2017

Im więcej zapiszę, tym mniej sobie odpuszczę. Rzecz o plannerach.

Ile razy planowaliście, że trzy razy w tygodniu będziecie biegać, ćwiczyć z Lewandowską albo chodzić na spacery każdego wieczora? Niezliczoną ilość razy, zapewne. Okej, a ile razy Wasze postanowienie udało Wam się utrzymać czynnie, dopóki przestaliście mieć na nie czasu albo dopóki zwyczajnie o nim nie zapomnieliście lub, co gorsza, przestało Wam się chcieć. Odpowiedź brzmi łudząco podobnie. Jak zatem utrzymać swoją motywację w ryzach i nie dać się zwieść pokusom zaniechania aktywności? Z odpowiedzią przybywa Planner. Tak, planner, nie kalendarz, nie terminarz, a właśnie planner.


Taki sobie wynalazek dwudziestego pierwszego wieku, chociaż w sumie trochę nienowoczesny, bo papierowy. Jeśli do tej pory Wasze postanowienia spełzały na niczym, może pora, abyście zaczęli je zapisywać. Przecież samych siebie oszukiwać jest nam po prostu głupio. Doskonale wiem i ja, i Wy, że za brakiem czasu kryje się po prostu kiepska jego organizacja. Nie chodzi mi o to, aby stawiać sobie odrealnione cele albo wymagające nieludzkiej energii i zagięcia czasoprzestrzeni, żeby stały się wykonalne. Mam na myśli raczej pozornie małe rzeczy, których osiągnięcie to niekiedy duże przedsięwzięcie, jak chociażby piętnaście minut nauki języka dziennie. Gdyby poświęcić temu zadaniu pięć-dziesięć minut tygodniowo więcej i po prostu je zaplanować, zapisać i skonkretyzować (np. w poniedziałek nauczę się 5 słówek, we wtorek rozgryzę tę kwestię gramatyczną, która zaprząta mi głowę, bo nie bardzo rozumiem, o co tam chodzi), być może nie tak łatwo byłoby znaleźć wymówkę i się z niego wymigać. Podobnie jest z ćwiczeniami. Gdyby tak poświęcić na wysiłek fizyczny pół godziny trzy razy w tygodniu, to nie tylko nasze ciało, ale i duch to odczują. Serio. 

Ale do rzeczy. Czym jest w końcu ten planner, o którym mowa we wstępie. To taki zeszyt, który jest również kalendarzem, ale ma dużo pobocznych adnotacji, rybryk, miejsc na notatki, które po części możemy tworzyć sami. Jest tu dużo miejsca na nasze plany, postanowienia, przemyślenia i priorytety. Planer chciałam kupić już od bardzo dawna, jednak, kiedy postanowiłam to zrobić w styczniu, okazało się, że jest już za późno. Otóż, wszystkie plannery dostępne w empiku, słynne Paperdoty, rozchodzą się jak świeże bułeczki w (sic!) PAŹDZIERNIKU! Ja swój kupiłam wczoraj w TK-Maxx'ie w Gdyni za 49zł, co jest stosunkowo niską ceną. Dla porównania, ów Paperdot to wydatek rzędu 70 zł, co i tak nie jest najdroższą opcją, bo dostępny na internecie Simple Planner to koszt od 80 do 100 zł. Myślę, że jest jednak trwalszy, bo ma twardą oprawę. Dodatkowo, jest w języku polskim, więc być może to również podbija cenę. 

Niemniej jednak, mój 17-miesięczny (przeważnie dostępne są na rok) planer ma wszystko czego potrzebuję: na drugiej stronie widnieje pomniejszony kalendarz na końcówkę roku 2017 i cały 2018, następnie mamy dwie strony nazwane Important Dates, które można wykorzystać jako miejsce do zapisania takich ważnych dat jak urodziny bliskich osób, czy duże wydarzenia, śluby, koncerty, konferencje. Kolejną stronę stanowi już dwustronicowa rozkładówka sierpnia, czyli pierwszego miesiąca tego plannera, a dalej mamy rozkładówki tygodniowe, również dwustronicowe, opatrzone po bokach komentarzami, pomagającymi zaplanować kreatywny i aktywny tydzień. Ostatnie strony plannera to sześć dwustronicowych planszy na różne zapiski: Notes&Things, Make a List, Oh yeah, That, Before I Forget, Thoughts, Get it Done i Remember. Poza tym, jest też kilka białych stron zostawionych typowo na notatki nazwanych zwyczajnie Notes. No i tylna okładka to absolutnie mój faworyt. Piękna kieszeń na różnego rodzaju wspomnienia, pocztówki, listy, bilety. Rewelacja! Jeśli macie ochotę na ten planner, rzućcie okiem w Waszym TK'u, być może też jest dostępny. Ja już się nie mogę doczekać, aż zacznę planować!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz