wtorek, 9 sierpnia 2016

Pyszności z Karczmy Łemkowskiej i niezły wycisk na drugi dzień czyli o podjeździe na Jaworzynę

W Krynicy ostatni raz byłam w pierwszej klasie liceum na pamiętnej wycieczce szkolnej, po której wychowawczyni nie chciała nas zabrać już nigdzie, a z tejże wycieczki zapamiętałam tylko nasz ośrodek i skacowany autobus dnia drugiego. Zatem do Krynicy należało wrócić, tymbardziej, że byliśmy tam na chwilę również w Sylwestra 2015/16. 

Pogoda tym razem była nieszczególnie wakacyjna, ale idealna do całodziennego spania i jedzenia. To mi akurat pasowało. Ale żeby jakkolwiek skorzystać z miejscowych atrakcji i nie przespać wyjazdu, poszliśmy na kolację do Karczmy Łemkowskiej, położonej tuż obok domku, w którym mieszkaliśmy. Wystrój świetny, przypominał starą wiejską chatę, na podłodze klepisko, w jednej z sal- pobielany piec. Zobaczcie sami, jaki klimat!


Ale piec, stare pianino i owcza skóra to nie wszystko! Jedzenie też było przepyszne, ja postawiłam na kwaśnicę z pierogami z mięsem(które się stały moim daniem przewodnim na tym wyjeździe) i opalanoka, czyli placka ziemniaczanego z zapiekanym oscypkiem, boczkiem i szynką. Palce lizać!



Drugiego dnia, z uwagi na piękną pogodę no i wyrzuty sumienia po obżarstwie, wybraliśmy się na rower. Początkowo mieliśmy pojeździć po okolicy, bo to przecież dopiero moja trzecia poważniejsza wycieczka rowerowa. Nic z tego, skoro już jesteśmy z Krynicy, czemu by nie wyjechać na Jaworzynę? Mimo licznych niedogodności i moich skarg po drodze, koniec końców wyjechałam na tę górę, a satysfakcja była nie do opisania. Zjazd też do łatwych nie należał, trzeba było trzymać balans, żeby nie podjechać na kamieniach, ale z nielicznymi przerwami, udało się.



czwartek, 4 sierpnia 2016

Hej ho, hej ho! Do lasu by się jechało. Na początek Przylasek.

Rustykalny klimat, osobliwe gęsi i kury po drodze, drewniane domki i błękitne ukwiecone kapliczki z Maryjką. Poza tym wszystkim, kilka przewyższeń, ponad trzydzieści stopni w cieniu, na asfalcie słońce parzy, ale my się nie poddajemy. W końcu jesteśmy mocno zdeterminowani i mamy zapasy wody przy sobie, a pić chce się bardzo. Czas na moją pierwszą 'dłuższą' wycieczkę rowerową!


Trasę zaplanował Kamil, licząc, że będę w stanie przejechać około 30 km. Świetnie oszacował moje możliwości, z umiarkowanym zmęczeniem dojechaliśmy do kapliczki i studni w Przylasku(poniżej zdjęcia). Przy tej magicznej kapliczce o godz. 15:00 odbywa się w niedzielę msza z poświęceniem rowerzystów, my przyjechaliśmy o 13:15(tak dobrze mi szło), więc zostaniemy innym razem. Dwa tygodnie temu dokładnie tyle- 30 km- pokonałam, z wielkim wysiłkiem. Tym razem wysiłku było również co nie miara, jednak moja forma widocznie się poprawiła, co tym bardziej motywuje do dalszego działania. Jako, że mój narzeczony na rowerze zwykł przebywać dużo dłuższe trasy niż ja, po dużo bardziej górzystych terenach, postanowił mnie swoją pasją zarazić. Z pozytywnym rezultatem, naprawdę mi się spodobało. A że dodatkowo zaczęłam ćwiczyć siłowo, mam dużo więcej energii i... siły! Jestem z siebie naprawdę dumna. Wielu z Was uzna pewnie wynik 30 kilometrów za łatwiznę. Dla mnie to było duże osiągnięcie i przekroczenie pewnej granicy, poczułam, że naprawdę mogę przejechać spory kawał rowerem, nie dusząc się po drodze ze zmęczenia.


Rower stał się zatem dla mnie świetną zajawką na wakacje. To naprawdę super sprawa, a gdy dodatkowo czuje się wzrost kondycji, czuje się i motywację. Już nie mogę się doczekać weekendu. Wybieramy się do Krynicy i tam też planujemy wybrać się na trasę. Rower, dodatkowo, stał się dla nas sposobem na złapanie oddechu po całym tygodniu pracy. Mimo że w trasie człowiek też się męczy, to i relaksuje, a tego już nam nikt nie zabierze.  Także, wskakujemy jutro w baleno i pędzimy do Krynicy, a potem przesiadka na rower i, kto wie, może uda się dołożyć 10 km do mojego osobistego rekordu?

Poniżej wrzucam zdjęcie trasy, którą jechaliśmy.



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Nasz tydzień w Andaluzji, czyli o tym, ile jeszcze przed nami...


Nareszcie udało mi się zgrać zdjęcia z telefonu, więc mogłam zabrać się za pisanie posta, który jest dla mnie niezwykle ważny, ponieważ opowiada o ekscytującej podróży do serca Andaluzji, czyli najbardziej hiszpańskiej wspólnoty autonomicznej, jaką do tej pory dane mi było zobaczyć na własne oczy. Podróż ta była dla mnie tym bardziej ważna, że zawsze marzyłam o tym, by być choć przez kilka dni na południu Hiszpanii. W tym roku ziściło się jedno z moich marzeń.

Planowanie całej podróży zaczęliśmy w maju, choć tak naprawdę była ona bardzo spontaniczna. Zarezerwowaliśmy bilety, miesiąc później zaczęliśmy oglądać hostele, ale za szukanie konkretnych miejsc, które chcemy zobaczyć i zwiedzić zabraliśmy się dopiero na tydzień przed wyjazdem. Szkoda, że nie wcześniej, choć i tak nie starczyłoby nam czasu, aby skorzystać ze wszystkich atrakcji, na przykład takich jak El Caminito del Rey(kiedyś wrócimy!).

Czas napisać o tym, co w takim razie udało nam się zrealizować, a mamy się czym pochwalić. Lądowaliśmy w Maladze w poniedziałek rano, więc mieliśmy jeszcze cały dzień, żeby poznać okolicę. Poszliśmy zatem przez port nad morze, pod słynny napis Malagueta, mijając po drodze Centre Pompidou (w którym mieści się muzeum sztuki współczesnej)- w środku nie byliśmy, ale z zewnątrz wygląda ciekawie. Pierwszy dzień spędziliśmy raczej miejsko, zahaczając wieczorem o El Pimpi- najsłynniejszą w mieście restaurację i piwniczkę winną. Poza tym, byliśmy na najsłynniejszym w Maladze targu, którego wejście zdobi bardzo ładny witraż.



Na drugi dzień rano jechaliśmy do Sewilli, żeby spędzić trzy dni z Amber, Edim i Maią, przyjaciółmi, którzy przylecieli do rodziny ze Stanów, a których nie widziałam już od czterech lat. Cóż to za piękne miasto ta Sewilla! Choć temperatura nie odpuszczała, dzielnie przemierzaliśmy zakamarki magicznych i wąskich uliczek stolicy Andaluzji. Dawaliśmy radę, po części dzięki determinacji, a częściowo dzięki tinto de verano- naszemu ulubionemu napojowi, który w prosty sposób można przyrządzić ze słodkiego wina i fanty. Pycha! Co więcej, udało mi się wejść do środka Alcazaru, pałacu królewskiego z początku XI wieku, będącego spuścizną kultury arabskiej, w którym nagrywano, uwaga, Grę o Tron!


W naszej podróży sporą rolę odegrali również rodzice Ediego, wraz z którymi pojechaliśmy do Huelvy i kąpaliśmy się w oceanie! Po raz pierwszy w życiu, to było coś wielkiego. Nie obyło się bez przygód i wizyty w punkcie ratowniczym, ale paluch żyje i już nie boli.
Po drodze z plaży wstąpiliśmy do El Rocio- miejsca, do którego w maju zjeżdża się ponad milion pielgrzymów z całej Hiszpanii, którzy przy akompaniamencie flamenco, popijając zimne piwo, z radością czczą Jezusa Chrystusa. W okolicy można też spotkać dzikie konie, które choć dzikie, mają swych właścicieli i raz w roku odbywa się aukcja tychże grzywaczy. A co ciekawe, przy promenadzie obok sanktuarium wybudowano pomnik naszemu Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II!



Po powrocie do Malagi byliśmy nieco zmęczeni i zrezygnowani. Upał nas mocno umęczył, ja ledwie wyzdrowiałam, a Kamila zaczynała 'rozbierać' choroba. Nie było lekko, ale nie poddawaliśmy się i postanowiliśmy sobie umilić ostatnie trzy dni wyjazdu. W naszym hosteliku, choć brudno, informacji o okolicy i przewodników było pod dostatkiem. Wobec tego, dwa kolejne dni spędziliśmy na pięknych plażach. Jedna była w Torremolinos, a druga w Los Alamos. Do obu miejsc dojazd był krótki(około 15 minut) i bardzo prosty, wystarczyło wsiąść w pociąg krótkodystansowy i wysiąść na jednej ze stacji, które nazywały się tak jak plaże. Odpoczęliśmy i poskakaliśmy po falach!

Ostatni pełny dzień wyjazdu spędziliśmy w miejscowości o nazwie trudnej do odmiany Nerja, która jest białym, typowo andaluzyjskim miasteczkiem, położonym w otoczeniu innych urokliwych pobielanych miejscowości. To właśnie tam znajduje się Balkon Europy, wtapiający się w błękit Morza Śródziemnego. Nazwa ta została nadana miejscu przez króla Alfonsa XII. Mówi się, że podczas kontroli uszkodzeń po trzęsieniu ziemi w 1885 roku, król zachwyciwszy się widokiem z tego miejsca, wykrzyknął: "To jest balkon Europy!".



Czego nie udało nam się zobaczyć? Wspomnianego wyżej El Caminito del Rey, nie byliśmy również w Granadzie. Z uwagi na oszczędność czasu i dobrą pogodę, nie zwiedziliśmy muzeum Picassa w Maladze. I jeszcze wielu wielu innych miejsc, do których kiedyś chcielibyśmy powrócić. Czy wrócimy kiedyś do Andaluzji? Pewnie tak, choć na razie mamy wiele innych planów. W końcu tyle jeszcze przed nami...