czwartek, 20 października 2016

It's been a while, czyli ledwie się wyrabiam w trybie fast

Leje jak z cebra, ociążale zbieram się na wf, raczej zdążę. Dzień mam ogólnie udany, bo wstałam o siódmej, choć nie przywykłam do tak wczesnych pobudek z własnej woli. Ale udało się, od rana zrobiłam sporo- przygotowałam korki, wycięłam kilka lekcji do Helen i zjadłam nawet śniadanie. No więc, wchodzę zadowolona do szatni i zaczyna się... rozmowa na temat podręcznika i legitymacji. Myślę sobie to wulgarne słowo na k. Na śmierć zapomniałam! Myśl o porannym wstaniu z łóżka i duma przepełniły mnie tak, że nie pamiętałam już o niczym więcej. Cała ja. Na szczęście nie byłam jedyna. Co więcej, gdy mój anioł stróż Paulinka na drugi dzień ubłagała panią w dziekanacie, by podbiła nam dwóm legitymacje i obiecała odebrać je za godzinę, znów o tym zapomniałyśmy. Dobrze, że udało nam się je jakoś odzyskać na drugi dzień, bo był to piątek i wieczorem jechałam autobusem do Krakowa, więc była mi potrzebna. Książek nie mamy w dalszym ciągu, więc tłumaczymy się jakoś, że zabrakło ich dla nas na kiermaszu. Cóż, jeszcze przechodzi, w końcu jest dopiero początek roku akademickiego.

I tak się prześlizguję przez różne 'sprawy' od początku miesiąca. Cóż, połączenie dziennego studiowania i pracy w szkole językowej dla małych dzieci, przygotowanie się do lekcji dla nich tak, żeby być z siebie zadowolonym, ogarnianie korków i lekarzy- wszak krtań odzywa się średnio raz w miesiącu, nie jest prostą sprawą. Ale udaje się, z niezłym rezultatem. Z pracy jestem bardzo zadowolona, z dzieciakami lubimy się z wzajemnością. Co prawda, uczenie trzy-, cztero-, pięcio- i sześciolatków pochłania ogromne ilości energii, ale jest najbardziej wdzięcznym zajęciem, jakiego się kiedykolwiek podejmowałam. Jest cudnie, gdy przez godzinę wygłupiasz się, śpiewasz, robisz durne miny, mówisz do dzieci po angielsku, choć część z nich może jeszcze niewiele rozumie, wychodzisz z sali i ledwo łapiesz oddech, ale dzieci są podekscytowane, bo na przykład jadły dziś marchewkę, albo ubierały kapelusz czarownicy.

Jeśli chodzi o życie poza uczelnią i pracą, niewiele czasu mi na to zostaje. Ale oczywiście dbam o to, by choć trochę zadbać o siebie i swoje relacje z innymi, choć na spotkania przy piwie mam tak mało czasu, jak jeszcze chyba nigdy. Z trudem udało mi się wczoraj wyskoczyć na integrację mojej grupy magisterskiej. Iii coś mi się wydaje, że był to jeden z tych wypadów, kiedy miałam iść na jedno piwo i faktycznie skończyło się na jednym. Tak, o 23 byłam w domu. Cóż, być może wkrótce nauczę się zaginać czasoprzestrzeń i mieć czas na wszystko, choć wątpię. Grunt, że znajduję kilka chwil na poczytanie do poduchy, a to mnie zawsze bardzo cieszyło i nadal cieszy. W związku z tym, wkrótce pojawi się na blogu recenzja nt. książki 'Żyć w rodzinie i przetrwać', ale nie jestem w stanie określić się kiedy.

W związku z zapracowaniem, przemęczeniem i notorycznym zapominalstwem, marzy mi się spa, albo chatka w bieszczadach, albo cały dzień w łóżku z książką. Mam nadzieję, że już niedługo odpocznę i życzę tego z całego serca wszystkim zmęczonym i zapracowanym. Do następnego!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz