piątek, 15 września 2017

Hej wesele... cz.2, czyli o dodatkowych atrakcjach na wesele

Cześć. Wiem, że post miał się pojawić dawno dawno temu, ale niestety albo stety zaczęłam pracować, co w połączeniu z ogarnianiem chałupki, gotowaniem obiadów, praniem i ogarnianiem zdrowia (bo znów smarkam i kaszlę, choć mieszkam 600 m od morza), zajmuje bardzo dużo czasu. Ale pomału, pomału reorganizuję swoje życie i układam sobie wszystko, choć do zupełnego porządku jeszcze mi daleko.

Pracuję, oczywiście, jako lektor, ale w tym roku czyhają na mnie nowe wyzwania. Otóż, od przyszłego tygodnia zaczynam uczyć grupę dwulatków, co jest dla mnie zupełną nowością. Owszem, do tej pory pracowałam z trzylatkami, ale dzieci w tym okresie zmieniają się z tygodnia na tydzień, a cały rok to naprawdę duża różnica, inne techniki i ćwiczenia. Mam nadzieję, że dam radę, choć szczerze mówiąc, chciałam stopniowo zaczynać uczyć dzieci coraz starsze, a tymczasem czeka mnie powtórka do kołyski...To nie koniec wyzwań na ten rok. Od tygodnia mam też dorosłą uczennicę, z którą pracujemy nad speakingiem i skupiamy się na tematyce hotelarstwa, a więc mam do czynienia z ESP, czyli English for Specific Purposes. Dla mnie bomba, zdobywam doświadczenie i się bardzo, bardzo rozwijam.

Mam nadzieję, że to co napisałam powyżej zupełnie mnie usprawiedliwia i nikt już się nie złości, że zaniechałam pisania na ponad dwa tygodnie.

A więc do rzeczy. Obiecałam wpis o dodatkowych atrakcjach na wesele i tak też będzie. Przede wszystkim, warto się zastanowić, w co warto zainwestować w dniu naszego wesela, jakich mamy gości i ilu ich będzie, bo pytanie o ilość osób można usłyszeć od wielu firm świadczących właśnie takie usługi. Zaraz, zaraz... jakie konkretnie usługi? No właśnie, będę się skupiać na swoim przykładzie oraz na doświadczeniu, które zdobyłam pracując na weselach przez ostatnie trzy lata.

Po pierwsze - bar. Na weselu pije się głównie wódkę. To fakt, nie da się temu zaprzeczyć. Jednak, coraz więcej pojawia się gości, szczególnie w dużych miastach, którzy zamiast wódki chętnie wypiją kilka kieliszków wina lub szklanek whisky. Jeśli wiemy, że to tylko garstka osób, warto postawić na sali weselnej stolik z takimi trunkami, ale trzeba to wcześniej ustalić z kierownictwem sali, bo przeważnie jest to dodatkowy koszt, niewielki, ale jednak kierownik sali musi o tym wiedzieć. Wina i whisky sprawdzą się, jeśli kilka ciotek i wujków, starszych znajomych biznesmenów poprosiło o to przy rozdawaniu zaproszeń (zapytajcie o trunki przy ich wręczaniu). Jeśli jednak, wśród Twoich znajomych jest masa osób, które uwielbiają zabawy w klubach do białego rana, albo kobiet, które zwyczajnie nie lubią wódki, plus kilku rzeczonych wujków - miłośników whisky/wina, warto zainwestować w bar. Stolik z trunkami to koszt około 400 zł (płacimy za wniesienie swojego alkoholu) plus samemu trzeba kupić alkohole. Bar jest dużo droższy, owszem, ale jakaż to atrakcja! Nasz bar, który szczerze polecam, kosztował nas 2000 zł i działał od początku wesela do godziny 1 w nocy. Jak nietrudno się domyślić, ja zdążyłam wypić do tej pory pierwszego drinka. Ale gdybym tylko była gościem, wcale nie piłabym wódki. Blue fire drink coffee bar z Krosna, bo o nich mowa, to profesjonalna ekipa barmańska, z bardzo ładnym barem, owocami, sokami i innymi dodatkami do drinków, które smakują jak żaden inny drink w knajpie. Naprawdę, nigdy nie piłam tak pysznych, dopracowanych drinów. Jedyne, czego potrzebowali, to 6 flaszek czystej wódki, którą i tak kupuje się na wesele w dużej ilości. Drinki pił każdy, od młodych gości, którzy ledwie przekroczyli osiemnastkę (albo i nie :P), bo babcie, dla których czysta wódka mogłaby być troszeczkę za mocna. Blue fire zdali egzamin. I choć cena wydaje się wysoka, opłaca się. Atrakcja jest fantastyczna, drinki przepyszne, no i bardzo ładne. Jedyne, co mogliby jeszcze dodać do swojej oferty to na przykład krótki pokaz barmański. Ale czy na naszym weselu mieliby na to czas, przy tak dużym zainteresowaniu? Wątpię...

Po drugie - oczywiście, fotobudka lub wydruk błyskawiczny. Dla wielu gości weselnych to wciąż coś nowego i atrakcyjnego. Ja od siebie polecam oczywiście fotobudkę4fun, która oferuje nieograniczoną ilość zdjęć, księgę pamiątkową (naprawdę świetna pamiątka), pendrive'a ze zdjęciami i jeszcze galerię online. Koszt takiej atrakcji to około 700 zł, w zależności od tego ile godzin pracuje budka wraz z asystentem. Przeważnie wynajmuje się ją na dwie godziny. To standardowy czas dla wesel na 100 gości i to przeważnie wystarcza. Zawsze można ten czas wydłużyć, dopłacając za godziny. Przeważnie przedłużenie imprezy z fotobudką to koszt około 200 zł za godzinę. No i znowu, cena wysoka niewysoka, atrakcja jednak nie do zastąpienia. I fantastyczna pamiątka. Wydruk błyskawiczny podobnie. U nas tego nie było, bo mieliśmy fotobudkę, ale wiem, że coraz więcej osób się decyduję też na tą atrakcję. Jest to fajna sprawa, bo to takie selfie, tylko że od razu na papierze.

To chyba wszystkie atrakcje, na jakie my się zdecydowaliśmy. Jest znacznie więcej tych, których nie zapewniliśmy naszym gościom na weselu, bo zorganizowaliśmy je sobie w inny sposób. Na przykład, samochód, którym jechaliśmy do ślubu, należy do mojej bratowej, podobał nam się, więc zdecydowaliśmy się na własne przystrojenie, co kosztowało nas 50 zł. Jeśli nie mamy jednak takiej możliwości, samochód do ślubu można wypożyczyć i jest to koszt około 700-1000 zł w zależności od modelu. Dodatkowo, można się pokusić o dekoratorkę, co generuje bardzo duży koszt, z tego, co się orientuję, pakiet przyozdobienia sali, samochodu i kościoła, to około nawet 3000 zł. I tu znowu należy się zastanowić, co da się zrobić z naszym kościołem (im mniejszy, tym łatwiej przyozdobić), jak można udekorować salę i czy sama w sobie nie jest już ładna. Dla mnie usługi dekoratorskie zakończyły się na wykonaniu bukietu, wianka i goździka do butonierki, ale jeśli ktoś dysponuje dużymi środkami na weselę i chce mieć naprawdę niepowtarzalne dekoracje w fajnej estetyce, to polecam.

Poniżej znów kilka zdjęć, tym razem z samego wesela. :)







poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Hej wesele, hej wesele... O wielkiej uroczystości słów kilka. I zdjęć.

Postanowiłam napisać kilka słów o tym, co dotyczy ostatnio sporej części osób w moim wieku. Otrzymuję od Was co jakiś czas wiadomości z zapytaniami, o to, gdzie i jak pewne rzeczy przed ślubem i weselem zorganizować lub zamówić. Przyznam szczerze, że organizację wesela i ślubu odczułam dopiero tydzień przed całym wydarzeniem. I tak powinno być w przypadku każdego i każdej z Was. Nie chodzi mi tu absolutnie o stres przedślubny, bo emocje są duże nawet i rok przed, ale o tak zwany młyn i natłok pracy, którą realnie sami musimy wykonać przed tym wielkim dniem.

Do rzeczy. Otóż, planując wesele na rok 2019, nie należy zwalniać się dziś z pracy, rzucać studiów, czy zaniechać spotkań towarzyskich. Organizacja ślubu i wesela to nie jest lot na księżyc i wcale nie pochłania tak dużo czasu i energii, jak myślicie. Być może są takie osoby, które o zamążpójściu marzą od przedszkola, od gimnazjum kolekcjonowały zdjęcia wymarzonej sukni lub tortu ślubnego, ale ja zdecydowanie do takich nie należę. Nie należę też do osób, które mają do wszystkiego bardzo lekkie podejście. Jestem gdzieś po środku. Ja chciałam mieć po prostu fajne wesele, w pięknym miejscu i z dobrym zespołem.

Całe wydarzenie zaczęłam planować ponad rok wcześniej, choć równie świetne wesele można zorganizować w trzy miesiące (ale wtedy trzeba się troszkę spiąć). Zaczęliśmy od rezerwacji sali i zespołu. To było trochę jak ustalanie grafiku, w którym dwie dane musiały się zgrać. No i jak zespół mógł, to znowu sala była zajęta. Koniec końców udało się zarezerwować salę kongresową w Nowym Dworze i tak się szczęśliwie złożyło, że zespół Sunrise też miał wolny termin. Zatem, poszliśmy na próbę zespołu i podpisaliśmy umowę, co zajęło może pół godziny. W kolejnym tygodniu w przerwie między zajęciami wyskoczyłam z bratem do Nowego Dworu podpisać umowę. Kolejne pół godziny. Plus dojazd, do Świlczy jednak jedzie się z piętnaście minut, niech Wam będzie. No i zdawałoby się, mamy to! Wszystko zorganizowane. Ale nie.

Kolejnym punktem programu była wizyta u księdza. No i tu zaczęły się schody. Okazało się, że dominikanie udzielają ślubów tylko w soboty, a my planowaliśmy się pobrać 15 czerwca w czwartek. Jak łatwo się domyślić, wtedy wypadało Boże Ciało. Co więc zrobiliśmy? Ano, poszłam sama, bo Kamil był wtedy w delegacji, do mojej parafii- Katedry i w jakieś piętnaście minut ustaliłam termin ślubu. Jak się okazuje, księża w Katedrze są bardzo mili i pomocni, termin zaklepany. Uf, nareszcie można było zamówić zaproszenia. Zamysł jakiś tam miałam, dodatkowo przeszłam się na Targi Ślubne i po krótkiej rozmowie z panią na stoisku Miód Malina, nie miałam wątpliwości, że zaproszenia zamówię u nich. Mają śliczne dekoracje i są tacy bardzo rustykalni! Po obejrzeniu wstępnych projektów (tekst ustala się z reguły samemu), jakieś cztery miesiące przed weselem zamówiłam zaproszenia przez internet z nadwyżką bodajże 10 (gdybym się machnęła przy wypisywaniu), przyszły w tydzień. W międzyczasie robiliśmy te straszliwe kursy przedmałżeńskie w Czudcu (3 spotkania), no i całkiem rozsądny kurs przedmałżeński u dominikanów. 

Co jeszcze, co jeszcze? Zapomniałabym o sukni! Otóż, suknię kupiłam w salonie sukien ślubnych SPOSA w styczniu. Choć początkowo nie dawałam szans Rzeszowowi i szukałam w internecie używanych modeli Anny Kary, w końcu udało się znaleźć idealną, i to na miejscu! Rewelacja. Wystarczyło przyjść do salonu i przymierzyć, następnie wpłacić zaliczkę i zamówić. Choć polecam się zapisać na przymiarkę, bo ja się wbiłam trochę 'między klientami'. Schodziłam chyba z sześć salonów zanim trafiłam na wymarzony model, więc nie poddawajcie się!

Akcja kwiaty! A tak, no bo jeszcze kwiaty dla panny młodej niezamówione, olaboga. Tym się zainteresowałam jakieś trzy miesiące przed weselem. Po prostu znalazłam dekoratorkę, której estetyka przypadła mi do gustu, wysłałam zdjęcia z pinteresta i zamówiłam kwiaty. (Pozdrowienia dla Brillansdecor.) Dwa bukiety, dla pani młodej i świadkowej, wszak jeden zostawiamy pod figurą Matki Boskiej, coby czuwała nad naszym małżeństwem. Dodatkowo, zamówiłam wianek i goździka do butonierki dla mojego pana młodego.

Obrączki! Ponieważ dostaliśmy złoto od babci Kamila, nie wydaliśmy na nie dużo. Niedużo czyli 400 zł za obie, ale mamy bardzo proste i cieniutkie. Zamówione jakieś trzy miesiące przed weselem. Idzie się do jubilera, on mierzy nam palucha, wypełnia się takie zamówienie i za miesiąc są gotowe.

Ot, cała filozofia. Tak jak wspomniałam wyżej, organizacja dużych rzeczy na wesele to kwestia wykonania kilku telefonów i odnotowania odpowiednich terminów w kalendarzu. Nie jest to nic trudnego, choć wiadomo, lepiej wiedzieć, czego się szuka i zapoznać się z ofertami wcześniej.

O dodatkowych atrakcjach na ślub i wesele będziecie mogli przeczytać w kolejnym poście, bo to również dość obszerny temat. Tymczasem zobaczcie, jak wyglądały przygotowania i ślub. Za zdjęcia, z kolei, należą się wielkie podziękowania Dominikowi Twarogowi - naszemu cennemu Reportażyście. To między innymi on, jak również panie makijażystka i fryzjerka (zamówione miesiąc wcześniej- to był cud, że mogły przyjść, te usługi zamawiajcie wcześniej!), sprawił, że w tym dniu wyglądałam tak ślicznie.










poniedziałek, 24 lipca 2017

Im więcej zapiszę, tym mniej sobie odpuszczę. Rzecz o plannerach.

Ile razy planowaliście, że trzy razy w tygodniu będziecie biegać, ćwiczyć z Lewandowską albo chodzić na spacery każdego wieczora? Niezliczoną ilość razy, zapewne. Okej, a ile razy Wasze postanowienie udało Wam się utrzymać czynnie, dopóki przestaliście mieć na nie czasu albo dopóki zwyczajnie o nim nie zapomnieliście lub, co gorsza, przestało Wam się chcieć. Odpowiedź brzmi łudząco podobnie. Jak zatem utrzymać swoją motywację w ryzach i nie dać się zwieść pokusom zaniechania aktywności? Z odpowiedzią przybywa Planner. Tak, planner, nie kalendarz, nie terminarz, a właśnie planner.


Taki sobie wynalazek dwudziestego pierwszego wieku, chociaż w sumie trochę nienowoczesny, bo papierowy. Jeśli do tej pory Wasze postanowienia spełzały na niczym, może pora, abyście zaczęli je zapisywać. Przecież samych siebie oszukiwać jest nam po prostu głupio. Doskonale wiem i ja, i Wy, że za brakiem czasu kryje się po prostu kiepska jego organizacja. Nie chodzi mi o to, aby stawiać sobie odrealnione cele albo wymagające nieludzkiej energii i zagięcia czasoprzestrzeni, żeby stały się wykonalne. Mam na myśli raczej pozornie małe rzeczy, których osiągnięcie to niekiedy duże przedsięwzięcie, jak chociażby piętnaście minut nauki języka dziennie. Gdyby poświęcić temu zadaniu pięć-dziesięć minut tygodniowo więcej i po prostu je zaplanować, zapisać i skonkretyzować (np. w poniedziałek nauczę się 5 słówek, we wtorek rozgryzę tę kwestię gramatyczną, która zaprząta mi głowę, bo nie bardzo rozumiem, o co tam chodzi), być może nie tak łatwo byłoby znaleźć wymówkę i się z niego wymigać. Podobnie jest z ćwiczeniami. Gdyby tak poświęcić na wysiłek fizyczny pół godziny trzy razy w tygodniu, to nie tylko nasze ciało, ale i duch to odczują. Serio. 

Ale do rzeczy. Czym jest w końcu ten planner, o którym mowa we wstępie. To taki zeszyt, który jest również kalendarzem, ale ma dużo pobocznych adnotacji, rybryk, miejsc na notatki, które po części możemy tworzyć sami. Jest tu dużo miejsca na nasze plany, postanowienia, przemyślenia i priorytety. Planer chciałam kupić już od bardzo dawna, jednak, kiedy postanowiłam to zrobić w styczniu, okazało się, że jest już za późno. Otóż, wszystkie plannery dostępne w empiku, słynne Paperdoty, rozchodzą się jak świeże bułeczki w (sic!) PAŹDZIERNIKU! Ja swój kupiłam wczoraj w TK-Maxx'ie w Gdyni za 49zł, co jest stosunkowo niską ceną. Dla porównania, ów Paperdot to wydatek rzędu 70 zł, co i tak nie jest najdroższą opcją, bo dostępny na internecie Simple Planner to koszt od 80 do 100 zł. Myślę, że jest jednak trwalszy, bo ma twardą oprawę. Dodatkowo, jest w języku polskim, więc być może to również podbija cenę. 

Niemniej jednak, mój 17-miesięczny (przeważnie dostępne są na rok) planer ma wszystko czego potrzebuję: na drugiej stronie widnieje pomniejszony kalendarz na końcówkę roku 2017 i cały 2018, następnie mamy dwie strony nazwane Important Dates, które można wykorzystać jako miejsce do zapisania takich ważnych dat jak urodziny bliskich osób, czy duże wydarzenia, śluby, koncerty, konferencje. Kolejną stronę stanowi już dwustronicowa rozkładówka sierpnia, czyli pierwszego miesiąca tego plannera, a dalej mamy rozkładówki tygodniowe, również dwustronicowe, opatrzone po bokach komentarzami, pomagającymi zaplanować kreatywny i aktywny tydzień. Ostatnie strony plannera to sześć dwustronicowych planszy na różne zapiski: Notes&Things, Make a List, Oh yeah, That, Before I Forget, Thoughts, Get it Done i Remember. Poza tym, jest też kilka białych stron zostawionych typowo na notatki nazwanych zwyczajnie Notes. No i tylna okładka to absolutnie mój faworyt. Piękna kieszeń na różnego rodzaju wspomnienia, pocztówki, listy, bilety. Rewelacja! Jeśli macie ochotę na ten planner, rzućcie okiem w Waszym TK'u, być może też jest dostępny. Ja już się nie mogę doczekać, aż zacznę planować!






środa, 19 lipca 2017

Wicie gniazda

Pomału, pomału tworzymy swój dom. Choć mieszkamy w wynajmowanym mieszkaniu, nie wyobrażam sobie mieszkać w miejscu pozbawionym wszelkiego rodzaju przedmiotów, które je określają, albo określają jego lokatorów. Tak też było, oczywiście, na początku z naszym mieszkankiem. Było puste, a mnie się to nie podobało. Kamilowi było obojętne, ale to nie on spędza tu większość dnia, tylko ja. W moich rękach więc pozostawało zaaranżowanie mieszkania tak, aby było nam tu miło. I jest. Co tydzień w wazonie na stole pojawiają się nowe, cięte kwiaty, stopniowo organizuję naszą malutką balkonową przestrzeń, tworząc na nim swój miniaturowy ogródek (na razie mamy na nim tylko bazylię i miętę, ale od czegoś trzeba zacząć), no i gotuję obiady. Z dzisiejszego jestem wyjątkowo zadowolona, a ugotowałam krem z cukinii, który wyszedł bezbłędnie (przepis oczywiście z kwestii smaku: https://www.kwestiasmaku.com/przepis/zupa-z-cukinii).


Domek się ‘wije’, a ja coraz bardziej się tu zadomawiam. Jestem jednak trochę samotna, co nie znaczy, że nieszczęśliwa, w końcu mam dużo czasu, żeby czytać. I czytam wszystko, co wpadnie mi w ręce. Jak zwykle w okresie wakacyjnym kupuję i zaczytuję się w Zwierciadle, a do poduchy beletrystyka, czasem jakieś lekkie polskie czytadło, a czasem coś bardziej klasycznego. Kamil całymi dniami pracuje, a ja po raz pierwszy od bardzo dawna mam wakacje, których nie zapełniłam sobie półkoloniami i innymi dorywczymi zajęciami, więc trudno przyzwyczaić mi się do tego, że mam tak dużo czasu. I choć zajmuję się codziennymi sprawami w naszym nowym domu, to jednak czasami doskwiera mi brak rówieśniczego towarzystwa, w końcu w Rzeszowie miałam ciągle obok siebie mnóstwo ludzi. Myślę, że to się zmieni, kiedy zacznę pracować, czyli od września. W sierpniu nareszcie odpocznie też Kamil, bo wybieramy się do Portugalii, a zaraz po urlopie czeka nas prawdopodobnie najlepsze wesele tego sezonu (no może nie licząc naszego;) ). Tymczasem, zostawiam Was ze zdjęciami, będącymi jedynie namiastką naszego gniazdka. Cześć!





piątek, 14 lipca 2017

Goście, goście...

Jeśli jesteście ciekawi, co u Nas, przyznam szczerze, że już dawno nie byliśmy sami, we dwoje. Ale to nic, jak to mówią 'gość w dom, Bóg w dom', czy jakoś tak. Szymek, póki co, jest rekordzistą, właśnie mija dwa tygodnie, jak jest z nami. Jednak, to nie jedyna osoba, która nas aktualnie odwiedza. Przyjechały do nas też dziewczyny- Emilka i Julka. Obie są tak piękne, że nazywam je swoimi modelkami, a ja wypadam przy nich bardzo blado, dosłownie i w przenośni. Gdzie tylko się ze mną pojawią, przyciągają wzrok, czy to w kawiarni, czy na plaży. Jutro już wszyscy jadą do domu, więc zostaniemy sami. Będziemy chodzić na romantyczne randki, tylko kto nam będzie robił zdjęcia?

Teraz zbieramy się do Mielna, więc wkrótce relacja z najbardziej imprezowej nadmorskiej miejscówy. Haha, dobrze, że mamy odpowiednie towarzystwo na takie party, bo inaczej czulibyśmy się tam pewnie staro, a najprawdopodobniej zamiast do klubu, poszlibyśmy na coś do jedzenia. 

Zobaczcie, jakie mamy ładne zdjęcia z plaży. Jako że pogoda jest tu bardzo zmienna, jedno z naszych wyjść zakończyło się w kawiarni na pysznych lodach, drugie zaś się powiodło, a efekty możecie zobaczyć sami.

PS Ładne mam modelki?




poniedziałek, 10 lipca 2017

Wielkie zmiany na nowej drodze życia

Nie pisałam od marca. Jednak, nie bez powodu, w końcu raz w życiu wychodzi się za mąż (przeważnie). Oczywiście, koniec roku niczym mnie nie zaskoczył, poza tym, że oprócz studiów, pisania pracy magisterskiej i korepetycji, miałam na głowie jeszcze pracę w Helen Doron i organizację wesela. Na szczęście i nieszczęście jest już po wszystkim. Na szczęście, bo było naprawdę bardzo dużo roboty i zabawy z tym wszystkim, na nieszczęście-bo nasze wesele (o tym może wkrótce osobny post) to była jedna z lepszych imprez, na jakiej w życiu byłam, na dodatek był to mój ostatni rok studiów w trybie stacjonarnym i ostatni, przed kolejnymi nieznanymi nam dotąd wyzwaniami, rok w Rzeszowie. Co prawda, teraz nie zmieni się wiele. Dokończę anglistykę, tyle że zaocznie, a pracować będę nadal w HD, tu, w Kołobrzegu. Póki co, mam wolne, więc staram się odpoczywać, a większość czasu spędzam na 'wiciu gniazdka' i rozpoznaniu okolicy. Codziennie spaceruję nad morze, robię dobre jedzenie, a w weekendy staramy się spędzać cały czas wspólnie, możliwie poza Kołobrzegiem. Jest fajnie! #chill



niedziela, 5 marca 2017

Nowości w mojej biblioteczce dla najmłodszych, czyli zakupy w tk maxxie

Wiem, że miało być o łatwych do wykonania pomocach naukowych, ale ponieważ ostatnio przeprowadzamy Kamila do Kołobrzegu, zwyczajnie się nie wyrobiłam, część moich pomocy jest w domu, część w szkole, a że do obu tych miejsc wpadam równie szybko jak z nich wypadam - nie ogarnęłam jeszcze spójnego planu na zdjęcia i pomysłu na wpis. Do rzeczy! 

Muszę się pochwalić nowymi książeczkami, które kupiłam dziś w tk maxxie, przy okazji zakupu butów dla Kamila. Od jakiegoś czasu nie omijam półek, na których w tym sklepie stoją anglojęzyczne książeczki. Powód jest prosty - są to oryginalne materiały na zajęcia, a dodatkowo- wcale nie drogie! Zobaczcie sami:

1. Big and Small - książeczka, w której w ciekawy sposób przedstawiono podstawowe przeciwieństwa na przykładzie zwierzątek. Cena: 16 zł. Oto i ona: 







2. 6 First Word Books for Girls - 6 ślicznych książeczek, a na dodatek solidnych i o bardzo grubych kartkach, w których dzieciaki mogą zobaczyć podstawowe słówka z najbliższych im kategorii. Tę książeczkę akurat kupiłam na prezent, choć gdyby były dwie, jedną podarowałabym sama sobie; ). Cena: 19 zł. Zobaczcie:




piątek, 17 lutego 2017

Level C1 i co dalej? Jak rozwijać się, będąc już zaawansowanym użytkownikiem języka?


Myślę, że będąc na poziomie C1  jakiegokolwiek języka, zastanawiamy się często- co dalej? Choć zdarza się, że czytamy teksty i wciąż pojawiają się słówka których nie rozumiemy, czy nowe zwroty lub idiomy, to jednak podręczniki do gramatyki okazują się już być za proste, a większość kursowych książek już niewiele nam daje. No, chyba że studiuje się filologie, to do C2 jest jeszcze co robić.

Czy się studiuje filologie czy też nie, naturalnym jest fakt, że potrzebujemy dalszego rozwoju językowego. W jaki sposób, wobec tego, zabrać się do dalszej nauki języka lub utrwalenia tego, co już znamy? Jeśli kogoś stać, najlepiej bardzo dużo podróżować i rozmawiać z locals'ami lub poświęcić wszystko i zamieszkać i zacząć pracować zagranicą. Jeśli jednak w kraju trzyma nas fajna praca, niegorsza rodzina i po prostu nie zamierzamy się stąd wyprowadzać, a na podróże brakuje czasu lub pieniędzy, są inne sposoby na dążenie do językowej perfekcji. A oto i one:

1. Oczywiście filmy, seriale i piosenki. Wiem, że ostatnio coraz ciężej jest znaleźć w sieci dobre filmy i seriale z napisami, a z napisami angielskimi to już nie lada wyzwanie. Szczęśliwie, ja znalazłam niedawno stronkę, na której są dostępne filmy i seriale po angielsku z angielskimi serialami. Ostatnio oglądałam pierwszą serię 'Victorii' - polecam. Link do tej strony jest tu.
Co do piosenek, polecam stronkę, która wypłynęła stosunkowo niedawno, na której można pobawić się w karaoke, w którym należy dodatkowo uzupełniać tekst - lyricstraining.

2. Książki, bo one zawsze rozwijają, a po przeczytaniu angielskiej wersji 'Gwiezdnego pyłu' na wakacjach, stwierdzam, że czytanie fajnych książek po angielsku nie tylko ubogaca zasób naszych słów, ale też nasze wypowiedzi czyni po prostu ładniejszymi. Jeśli czytamy w oryginale, to mówimy ładniej i myślimy w nieco szerszej perspektywie. Jeśli chodzi o tytuły, to proponuję czytać to, co lubimy czytać też w języku polskim. Nieważne, czy będzie to Agatha Christie, Cecelia Ahern, czy E.L. James- autorka 50-ciu twarzy Greya. Choć, ekhem, ta ostatnia może się okazać najmniej rozwijająca w jakimkolwiek języku. Większość swoich zakupiłam w szmateksie, a cena żadnej z nich nie przekroczyła pięciu złotych. Można też znaleźć na necie wiele darmowych ebook'ów.

3. Kanały na youtube lub dużo wartościowsze krótkie filmiki na vimeo - tam jest sporo dobrych nagrań, w których można się osłuchać różnych odmian angielskiego, czy innych języków. Jakie? Pomyślcie podobnie jak w przypadku książek, o tym, co Was interesuje. Jeśli moda- szukajcie kanałów o modzie po angielsku. Jest tego multum, a myślę, że jeśli interesują Was dziedziny takie jak kultura, technika, medycyna, czy edukacja, to filmiki z zagranicy mogą przedstawiać coś jeszcze bardziej interesującego i odkrywczego niż polskie kanały.

4. Pinterest! Moje ulubione miejsce w sieci do przeglądania obrazków. A ponieważ często poszukuję inspiracji do uczenia i pin'uję takowe, na stronie głównej pojawiają mi się zawsze jakieś ciekawe tablice do nauki angielskiego. I muszę przyznać, że ich poziom jest często naprawdę imponujący, a forma bardzo przystępna, bo obrazki są bardzo ładnie przedstawione. Jeden z nich wstawiłam na górze. :)

PS Niedługo ma się pojawić serialowa wersja Ani z Zielonego Wzgórza. Ja się nie mogę doczekać, a Wy?

środa, 15 lutego 2017

Fajne i tanie repetytorium do gramatyki, z biedronki...


...a dokładniej repetytorium, w którym niezwykle dokładnie są opisane wszystkie czasy języka angielskiego, a także ich użycie w różnych konstrukcjach gramatycznych. Książkę tą zakupiłam w Biedronce za 9,99zł!! Repetytorium wydał EDGARD, któremu jakoś ufam, miałam z tego wydawnictwa już książki i do angielskiego, i do hiszpańskiego, każdorazowo się sprawdziły. Jeszcze do końca tygodnia Biedronka wyprzedaje dużo przecenionych ciekawych pozycji, także tych powiązanych z angielskim, warto się wybrać!

Dlaczego uważam, że to repetytorium jest dobre?
- każdy czas jest opisany osobno, niezwykle dokładnie; do każdego rozdziału jest bardzo dużo ćwiczeń - to po pierwsze;
- po drugie, może służyć zarówno mocnemu szóstoklasiście, jak i bardzo przeciętnemu licealiście- do powtórki przed maturą;
- po trzecie, uważam, że poznanie gramatyki jest niezbędne do komunikatywnego porozumiewania się w obcym języku, choć wiele razy słyszałam od rodziców moich uczniów, cytuję 'gramatyki nie musi znać, ważne, żeby się potrafił dogadać'; a ja się będę upierać, że gramatykę znać warto, żeby nasza komunikacja była płynna, łatwa i przyjemna;
- po czwarte, uczenie się gramatyki kojarzy mi się trochę z nauką schematów obliczeń z matmy, a umysł się przy tym gimnastykuje, co wychodzi mu na dobre ;).

Przechodząc do zawartości repetytorium, jak już wspomniałam każdy kolejny rozdział jest poświęcony innemu czasowi języka angielskiego. Co bardzo mi się spodobało, to fakt, że czasy są zauważane w różnych konstrukcjach gramatycznych, a więc uczeń nie musi przerabiać osobno past simple, II conditional, czy dajmy na to passive voice, bo wszystkie te zagadnienia są zebrane w jednym dziale. Na samym końcu książki jest powtórka dotycząca czasów: przyszłych, przeszłych i teraźniejszych; klucz odpowiedzi i dwa testy podsumowujące.

środa, 25 stycznia 2017

Nowe wyzwania w nadchodzącym semestrze, czyli o poszukiwaniu podcastów i historyjek

(http://www.storynory.com/2016/09/15/fox-and-the-crow/)

Cześć! Dziś będzie znowu językowo, ale tym razem bardziej metodycznie niż językoznawczo. Otóż, uczenie jest ciekawe, o ile się ma motywację. A żeby ją mieć, to trzeba się rozwijać, więc postanowiłam stawić czoła wyzwaniu, tworząc poniekąd swój autorski plan nauki dla jednego z moich uczniów na ten rok. A pomogła mi w tym mama ucznia, która zapytała, czy nie byłoby warto codziennie czegoś słuchać, a może jakieś radio/podcast, a może kanał na youtube'ie. Ha! O ile dorosłemu łatwo jest znaleźć ulubiony kanał na youtube'ie dedykowany konkretnym zainteresowaniom, o tyle coś dla dzieci odszukać trudno. Bo powinno być spójne, nagrane tempem dostosowanym do ucznia, bezbłędnym angielskim, a dodatkowo musi być to coś co wciąga, czyli najlepiej, żeby było historyjką. Szukałam, szukałam i znalazłam! Choć zeszło mi dość długo, bo najpierw bujałam się po stronkach typu learnenglishkids, które historyjki owszem mają, ale nie do końca takie, o jakie mi chodziło. Tym bardziej, że sam zainteresowany (czyt. uczeń) powiedział, że woli słuchać niż oglądać. No to mam! Na jakimś przypadkowo znalezionym forum kobieta polecała dwie stronki, jedna odpadła w przedbiegach - to historyjki-klasyki, ale nie ma do nich transkrypcji, druga - nagrania, historyjki, wierszyki czytane przez uzdolnioną aktorsko angielkę, a do tego treść zapisana tuż pod nagraniem! Rewelacja. No właśnie, tylko co dalej? Cała praca przede mną. Nagrania są, transkrypcje też, ale co, jeśli dziecko nie zrozumie wszystkiego podczas słuchania? A nie zrozumie na pewno. W takim razie, trzeba będzie wspomóc się ćwiczeniami, w których będą użyte słówka i struktury gramatyczne z danego nagrania. Wymyślanie takich ćwiczeń może być fajną przygodą, a stronkę sprawdźcie sami, ja się jaram!

(: check this out → http://www.storynory.com/

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Smog jako blended word, czyli szczypta językoznawstwa

Gdy zaczynałam studiować anglistykę, myślałam, że będą to po prostu studia, które należy skończyć. Dość szybko jednak okazało się, że wybór kierunku był strzałem w dziesiątkę, i to nie dlatego, że przydadzą mi się do pracy i dzięki temu wykształceniu mogę uczyć, ale dlatego, że naprawdę polubiłam angielski, i to nie tylko ten praktyczny. Zaczynając studia nieszczególnie byłam też świadoma, czym jest językoznawstwo. Przy okazji wyboru seminarium licencjackiego okazało się, że jest to naprawdę wciągająca i ciekawa dyscyplina. Nie zdawałam sobie sprawy, że to, co interesowało mnie już dawniej, to, że z łatwością uczyłam się pewnych struktur języka, bo były do siebie podobne, to, skąd wzięły się różne słowa i jak są zbudowane, to wszystko to nic innego jak tylko różne dziedziny językoznawstwa. To tak tytułem wstępu.



Jako że najczęściej pojawiającym się tematem w mediach społecznościowych, obok wycieczki Petru, jest smog, postanowiłam Wam rzucić światło na to, skąd wzięło się to słowo. Otóż, smog, to nic innego jak - blending -. Czym zatem jest blending? To proces słowotwórczy, w którym słowa tworzy się poprzez kombinację części dwóch lub więcej innych słów. Dodatkowo, nowo powstałe słowo znaczenie ma również niejako podwójne, bo jest połączeniem znaczeń słów wyjściowych. W taki oto sposób powstało słówko smog:

smoke + fog -> smog

No i mamy! dym plus mgła dało smog. Znaczenie się zgadza, prawda?



Smog to tylko jedno z wielu w ten sposób powstałych słów. Inne przykłady to:

motor + hotel -> motel
cybernetic + organism -> cyborg
web + seminar -> webinar
breakfast + lunch -> brunch

Jak widać, przykłady stanowią słowa nowe, powstałe stosunkowo niedawno. Dodatkowo, wszystkie przykładowe słowa są raczej międzynarodowe i wydają się zrozumiałe dla każdego. Takich słów jest oczywiście znacznie więcej, podobnie jak procesów słowotwórczych...